Miły, otwarty, z zaangażowaniem opowiadający o swojej sztuce, skromnie żyjący, tęgi, brodaty – przypomina przyjaznego krasnoluda, który muchy by nie skrzywdził. Ale łagodność Ai Weiweia kończy się tam, gdzie zaczyna polityka. Albowiem twórca szczerze nie lubi chińskich władz. Władze mają więc z panem Ai problem. Bo jest zbyt sławny w świecie, by można go bez rozgłosu zmusić do milczenia. A równocześnie zbyt dokuczliwy, by zostawić go w spokoju.
Jako artysta zaistniał w międzynarodowym obiegu stosunkowo późno. Miał 43 lata, gdy w 2000 r. wzbudził po raz pierwszy zainteresowanie kuratorów i krytyków. W Europie pierwszą indywidualną (acz skromną) ekspozycję zorganizowano mu w 2004 r. Dziś może już wybierać między ofertami z najlepszych muzeów i galerii; w latach 2006–09 brał udział w 80 wystawach na całym świecie. Z jednym wyjątkiem – Chin. Nigdy nie miał i zapewne nieprędko doczeka się autorskiej wystawy w swojej ojczyźnie. Mimo że to on wymyślił chyba najbardziej znaną na świecie, po Wielkim Murze rzecz jasna, chińską budowlę – olimpijski stadion.
Artyści wysiedleni
Trudno powiedzieć, czy w panu Ai wcześniej obudził się artysta, czy kontestator. Artysta mógł przebudzić się w nim już w dzieciństwie, jako że jego ojcem był Ai Qing, jeden z najsłynniejszych współczesnych poetów chińskich. Ale kontestator mógł narodzić się w tym samym czasie, albowiem w 1958 r. całą rodzinę zesłano (za tzw. prawicowe odchylenia) do obozu pracy. Ai miał wówczas roczek. Gdy miał 10 lat, wysiedlono ich z Pekinu po raz drugi. Z tego przymusowego pobytu na prowincji wiele zapamiętał: „Żyliśmy w jamie w ziemi, dach mając z liści. Ale najgorsze nie były te koszmarne warunki życia, ani to, że nie mieliśmy mięsa, kropli oleju i tylko dwa warzywa na zmianę – ziemniaki i cebulę, ale to, że jest się oskarżonym o popełnienie przestępstwa, które przestępstwem nie jest.