Te miejsca nie powstały dla muzyki – mówił o stadionach Roger Waters, wokalista i basista Pink Floyd. „Zbudowano je dla wydarzeń sportowych, do przeżywania rytualnych, wojennych doświadczeń, bo na nich opiera się sport”. Pod koniec lat 70. ogarniała go coraz większa frustracja. Długo umacniał swoją pozycję w zespole. Pisał teksty, wymyślał koncepcje płyt, ale męczyły go występy przed masową publicznością. W takich okolicznościach powstała bestsellerowa płyta „The Wall”.
Dziś Waters jako 67-latek wraca do tamtych piosenek na trasie koncertowej, z którą jeździ po świecie, zarzekając się, że to po raz ostatni. W 2011 r. przyjedzie do Europy, w tym na dwa wieczory do Polski. Znów będzie wspominał swoje życie, bo „The Wall” zawiera w sobie pół autobiografii Watersa i jak nic innego oddaje jego trudny charakter.
Pomysł na płytę narodził się pod koniec lat 70. w czasie podróży samochodem, gdy Waters opowiadał znajomym o swoich problemach z wyobcowaniem, które odczuwał jako gwiazda rocka. „Cudownym zbiegiem okoliczności było to, że jechał z nami wtedy psychiatra” – śmiał się później Bob Ezrin, producent płyty, który też był w tym samochodzie. Psychiatra miał się zainteresować i uznać, że to świetny temat. Na tym skończyło się jego uczestnictwo w „The Wall”, choć i później bardzo by się przydał.
Historia „The Wall”, jednej z najsłynniejszych płyt rockowych, to jak wspomnienie Titanica. Była najbardziej monumentalnym dziełem Pink Floyd, a jednocześnie w praktyce zatopiła ten zespół. W tekstach opowiadała historię gwiazdora rockowego stopniowo oddalającego się od innych. Każde przykre doświadczenie życiowe dokładało kolejną cegłę w murze (jak w tytule – „Mur”, choć w Polsce przyjęło się mówić o tej płycie „Ściana”), oddzielającym go od publiczności i od całego świata.