Jest już prawie jak w Hollywood. W piątek nowy tytuł pojawia się w kinach, a w najbliższy poniedziałek dowiadujemy się, jaki był tzw. wynik otwarcia, czyli ile biletów zostało sprzedanych. Liczby naprawdę mogą robić wrażenie. Najświeższy przykład to komedia „Jak się pozbyć cellulitu” Andrzeja Saramonowicza, na którą w miniony weekend poszły tysiące ludzi. Wprawdzie film „Jak zostać królem”, który jest faworytem najbliższej gali oscarowej, zobaczyło w pierwszy weekend aż 83 tys. kinomanów, czym słusznie chwalił się dystrybutor, ale gdzie tam brytyjskiemu królowi do „króla polskiej komedii”, jak przedstawiano w telewizyjnych reklamach Cezarego Pazurę, którego „Weekend” obejrzało już prawie 700 tys. ludzi.
Tytuł filmu Pazury odnosi się wprawdzie do czasu trwania niezbyt skomplikowanej akcji, ale można go też potraktować symbolicznie. Mamy bowiem do czynienia z nowym gatunkiem w obrębie krajowej sztuki filmowej, który nazwałbym roboczo kinem weekendowym. Warto się nad nim pochylić, gdyż w ostatnich miesiącach nastąpiła kumulacja tytułów podobnej proweniencji. Kino weekendowe króluje w multipleksach, najczęściej zlokalizowanych w centrach handlowych, więc jest łatwo dostępne także dla przypadkowego widza, który robi zakupy, następnie jedzie na wyższe piętro się posilić, a tam zazwyczaj, obok fast-foodów, znajdują się sale projekcyjne. Konsument kina weekendowego nie ma wielkich wymagań: ma być podane szybko i smaczne, najlepiej w zestawie. Składniki mogą się nieznacznie zmieniać, ale bez szaleństw.
Jak to się robi?
Najlepiej sprzedaje się komedia. Świadczyłoby to, że w kraju jest ogromne zapotrzebowanie na śmiech, czemu trudno się dziwić. Ale z drugiej strony, produkcja komedii okazała się świetnym biznesem, i ostatnio to już podaż zaczyna kształtować popyt. Co ciekawe, nasi twórcy w dziedzinie tzw. kina gatunkowego mają osiągnięcia bliskie zeru, nie kręcimy przecież ani kryminałów, ani thrillerów, a specjalistów od rozśmieszania wciąż przybywa. Reżyser zaczynał ambitnie, coś tam kombinował, wspinał się na palcach, nie wyszło, to teraz bierze się za komedię. Wychodzi z tego istna komedia pomyłek (niestety, nie w klasycznym rozumieniu tego terminu).
Biedni recenzenci, którzy muszą pisać o nowych polskich komediach. Na szczęście, ostatnio piszą coraz rzadziej, gdyż nie są wpuszczani na przedpremierowe pokazy. (Recenzent „Gazety Wyborczej” skarżył się, że nie mógł zobaczyć „Jak się pozbyć cellulitu” Andrzeja Saramonowicza, który, żeby było śmieszniej, zanim został wziętym filmowcem, pracował w „Wyborczej”!). Kiedy w końcu film zobaczą na zwyczajnym seansie, nie są już w stanie mu zaszkodzić, gdyż hałaśliwa promocja zrobiła swoje i nawet recenzja totalnie miażdżąca dzieło nie wpłynie na zachowanie widowni.
Z pisaniem recenzji jest jeszcze jeden, dosyć zasadniczy kłopot. Oczywiście, akcji streszczać nie wolno, ale wspomnieć, o czym to z grubsza jest, jednak wypada. I tu trzeba naprawdę wykazać się wyjątkową bystrością, większość polskich komedii jest bowiem o niczym. To znaczy – brakuje im elementarnych składników, takich jak precyzyjny scenariusz, pełen zwrotów akcji, wyrazistych bohaterów, błyskotliwych dialogów, o gagach już nie wspominając. Czasem można odnieść wrażenie, że pierwszy klaps padł w chwili, kiedy dopiero rodził się wstępny pomysł na film. W zeszłym roku mieliśmy zresztą w tej dziedzinie przykład wręcz modelowy – komedię „Fenomen” Tadeusza Paradowicza, opowiadającą o tym, jak się kręci komedię, oczywiście bez żadnego pomysłu.
O czym jest „Weekend” Cezarego Pazury, który miał być komedią kryminalną, bo strzelają tam i ścigają się samochodami po ulicach miasta Łodzi niczym po Los Angeles? Recenzent branżowego „Filmu” próbował coś zrozumieć, ale chyba się poddał: „Nic tu bowiem nie wnosi nic do niczego. Postaci pojawiają się, by błysnąć fryzurką albo złotym zębem, i znikają w nicości. Niby są dwa zazębiające się wątki, ale się nie zazębiają”. Recenzent oglądał film razem z publicznością (pokazu prasowego nie było) i zapamiętał, że na sali największy entuzjazm wywołała kwestia: „Brawo! Wygrałeś talon na kurwę i balon!”. Chyba były jeszcze zabawniejsze.
O czym jest najnowszy film Saramonowicza, który miał być odnowicielem polskiej komedii („Testosteron”, „Lejdis”, „Idealny facet dla mojej dziewczyny”), też trudno powiedzieć. Oglądamy na ekranie trzy idiotki, które wplątują się w intrygę kryminalną, pozbawioną sensu od pierwszej sceny do ostatniej. Zdradźmy jedynie, że chcą zgładzić pewnego mało sympatycznego mężczyznę i zastanawiając się nad tym, jak się pozbyć trupa, wpadają na pomysł, by pokawałkowane ciało doczepić do balonów i posłać w przestworza. Aby mieć pewność, eksperymentują z mięsem dostarczonym przez rekina przemysłu rzeźniczego. Jedna z porcji wpada na teren zakonu za naszą wschodnią granicą (cud?); od tej sceny zaczyna się zresztą film. No, kretynizm, wprost nie do uwierzenia, ale musimy to wszystko oglądać.
Po obejrzeniu „Cellulitu”, „Weekendu”, „Och, Karol 2”, nieco wcześniejszego „Ciacha” czy „Śniadania do łóżka” nie mamy już najmniejszej wątpliwości – nie próbujmy nawet szukać w polskiej komedii jakiegokolwiek sensu. Są to bowiem w istocie luźno połączone skecze. W których się gada, gada i gada... Gdyby chociaż zadbano o dialogi! Ale i tu mamy zwykłą fuszerkę, czyli udawany luz, i dużo wulgaryzmów. Niestety, to działa, choć trudno powiedzieć dlaczego, w każdym razie, kiedy dama z ekranu rzuca słowem na literę k, publiczność rechocze.
Wszyscy Karole Adamczyka
Zatem jeżeli nie ma scenariusza ani nawet zabawnych dialogów, to co się ostatecznie liczy i decyduje o sukcesie frekwencyjnym ostatniej serii komediowej? Aktorzy się liczą, casting jest najważniejszy. Przypuszczalnie dla większości widzów nazwisko reżysera, nie wspominając innych członków ekipy, nie ma dzisiaj najmniejszego znaczenia. Kupują bilety, by zobaczyć aktorów, których znają z seriali, z tok-szołów prywatnych telewizji (które nierzadko są współproducentami tych komedii), z kolorowych magazynów i plotkarskich stron internetowych.
Gorących nazwisk jest pewnie około dziesięciu i łatwo je wymienić: Magdalena Boczarska, Katarzyna Glinka, Izabela Kuna, Małgorzata Socha, Marta Żmuda-Trzebiatowska, z mężczyzn zaś Piotr Adamczyk, Tomasz Karolak, Paweł Małaszyński, Wojciech Mecwaldowski, Maciej Zakościelny (ostatnio trochę mniej eksploatowany). Do tej stawki bywają dopraszani aktorzy mniej rozpoznawalni przez masową widownię, np. w „Cellulicie” w jednej z głównych ról pojawia się Dominika Kluźniak, jedna z najlepszych aktorek swego pokolenia, od niedawna w zespole Teatru Narodowego (świetny występ w „Mewie”), która jednak udowadnia, że w złym filmie nikt nie jest w stanie zagrać dobrze.
Spośród aktorów wypożyczanych z „innego zbioru” najbardziej podoba mi się zwykle Jan Frycz (też Teatr Narodowy), który gra tak, np. ostatnio w „Och, Karol 2”, jakby chciał przekazać widzom treść niemieszczącą się w dialogach – zobaczcie, w jakim bzdecie musi pokazywać się polski artysta, by zarobić na życie!
Symptomatyczna jest droga, jaką przebył Piotr Adamczyk, kiedyś aktor stołecznego Teatru Współczesnego, w którym zagrał parę znakomitych ról, by potem pokazać się w kinie, gdzie był Chopinem, a potem samym Ojcem Świętym Janem Pawłem II. Co ważne, nawet w tak ryzykownej roli nie poległ. Teraz Adamczyk zmienił nieco genre, czego dowodem popis w „Och, Karol 2”, gdzie w jednej ze śmiesznych z założenia scen jest pytany przez reportera, jakiego Karola jeszcze nie zagrał? Z pewnością nie zagrał jeszcze Karola nr 3, co niewątpliwie wkrótce nastąpi, bo producenci zechcą sukces powtórzyć. Zresztą komedia Saramonowicza też kończy się w ten sposób, że za rok można zrobić „Jak się pozbyć cellulitu 2”. I tak dalej, aż do wyeksploatowania pomysłu i aktorów. Przecież widz najbardziej lubi takie komedie, które już zna.
Z kogo się śmiejemy?
Widz jest traktowany niczym dobry klient, któremu należy zapewnić satysfakcję. Co się wiąże z ogólnym nastawieniem polskich komedii, mianowicie takim, by broń Boże kupujący bilet nie miał przykrego wrażenia, że śmieje się z samego siebie. Nie, przecież śmieje się z głupszych od siebie. Gdyby cudzoziemiec, niemający o Polsce żadnego wyobrażenia, zobaczył kilkanaście naszych ostatnich komedii, mógłby dojść do wniosku, że oto znalazł się w dziwnym kraju, zamieszkanym przez mało sympatycznych osobników o zdecydowanie niskim ilorazie inteligencji. Faceci są gburowaci i mało męscy, choć takich czasem udają, kobiety zaś realizują swe potrzeby intelektualne w bezładnych rozmowach pozbawionych treści. Już niemal na miano kultowego zasługuje rozmowa dwóch idiotek ze wspomnianego „Fenomenu”: „Dzikus, paznokć mi się złamał”, „Normalnie mejkap mi się wlał w oko”. W „Cellulicie” jest niewiele lepiej, a rozmowy dam podczas robienia wykopu w pobliżu domu podejrzanego o morderstwo, kiedy non stop dzwonią komórki, a jedna z nich kuca w pobliżu i zaczyna sikać, są po prostu żenujące. Dlaczego feministki nie protestują?
A stado kobietek z „Och, Karol 2”, co to jest za gatunek ludzki? Facet, zresztą raczej średnio pociągający (postać, nie sam Piotr Adamczyk), mami je w sposób tak prostacki, że słynny przed laty Kalibabka to przy nim prawdziwy Don Juan. W tym filmie widać jak na dłoni jeszcze jedną skazę naszych komedii – mianowicie pozorną niegrzeczność. Niby oglądamy komedię erotyczną, z pasmem scen łóżkowych, nawet z podtekstem sado-maso, ale żadna z pań nawet nie rozbierze się do seksu, rzucają się na Adamczyka w majtkach i stanikach. Wreszcie sam Karol, taki singiel, przeciwnik małżeństwa, o czym peroruje bez przerwy z ekranu, w finale zakochuje się od pierwszego wejrzenia i pada zemdlony na podłogę. W dodatku w kościele. I to się ładnie rymuje z naszymi komediami romantycznymi, gdzie nagrodą dla robiącej postępy emancypantki jest zawsze odpowiedni mężczyzna. Zero niepoprawności, ani krzty przekory czy próby pójścia pod prąd.
Komedie tworzą już własny system odniesień, nowe reklamuje się odwołaniami do tych, które zyskały popularność. W następny weekend wchodzi na ekrany „Wojna męsko-damska” Łukasza Palkowskiego, którą zapowiada się jako spotkanie „Testosteronu” z „Lejdis”. Nic nie zostanie nam oszczędzone.