Joanna Orzechowska: – Gdy wpadła panu w ręce książka Sławomira Rawicza „Długa droga”, od razu pomyślał pan, że to temat na film?
Peter Weir: – Tak, natychmiast pomyślałem, cóż to za wspaniały materiał na scenariusz! I nie ma znaczenia, czy Rawicz w książce wydanej po raz pierwszy w 1955 r. opisywał własne wspomnienia oraz ile w niej prawdy, a ile fikcji. Dzisiaj wiemy, że do takiej spektakularnej ucieczki z gułagu rzeczywiście doszło, choć autor nie brał w niej udziału. Zachowały się natomiast relacje z Indii, gdzie pojawili się ocaleni, którzy przebyli pieszo drogę z Syberii przez Mongolię i Himalaje. Od samego początku nie zamierzałem zresztą traktować „Długiego marszu” jak dokumentu, interesowało mnie stworzenie na jego podstawie filmu fabularnego.
Praca nad „Niepokonanymi” zajęła panu siedem lat. Czyżby zaważyły względy finansowe?
Tak, siedem lat to cała epoka... W tym czasie pracowałem też nad trzema innymi projektami, które w końcu nie ujrzały światła dziennego. Cóż, ostatnio w światowej kinematografii zaszły istotne zmiany – publiczność chce oglądać sequele oraz nieskomplikowane obrazy rozrywkowe, więc wytwórnie musiały na to zareagować. Ale ciągle wierzę, że jest inna widownia, której potrzeby pozostają niezaspokojone. To dla niej są „Niepokonani”, przynajmniej taką mam nadzieję.
Jak można określić „Niepokonanych”? Czy to „film przetrwania” ubrany w historyczny kostium, czy metafora ludzkiego losu, wiecznej drogi?
Nie jestem księdzem, nigdy nie interesowało mnie moralizowanie, przekazywanie z góry założonej tezy. Jestem opowiadaczem historii. „Niepokonanych”, ze względu na kontekst, nie da się zredukować do poziomu zwykłego filmu przygodowego; opisana w nim droga do wolności jest wyzwaniem rzuconym własnej słabości, ekstremalnym warunkom i Historii przez duże „h”.