Niebawem ukaże się książka relacjonująca przeprowadzone latem i jesienią 2010 r. na zlecenie Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego badania nad stanem kultury wsi i małych miast w Polsce. Kierowany przez prof. Wojciecha J. Bursztę zespół przeanalizował materiał zebrany w 32 miejscowościach z całego kraju po to, by pokazać „zjawisko radzenia sobie z rzeczywistością w Polsce poza centrum”. Obraz, jaki się z owych analiz wyłania, faktycznie nie mieści się nie tylko w potocznym wyobrażeniu o wsi i prowincji, ale też podważa aktualność wielu wcześniej wypracowanych teoretycznych koncepcji dotyczących polskiej kultury lokalnej.
Kapliczki i orliki
Badania dowodzą (i to jest zasadniczy punkt wyjścia), że „na wsi nie ma wsi”. Z osad dawniej rolniczych znika koloryt zawsze im przypisywany: nie ma wozów zaprzężonych w konie, nie ma krów na pastwiskach, znika nawet pianie koguta. Wieś rolnicza, jaką znaliśmy jeszcze w czasach PRL, odchodzi w przeszłość, także dlatego, że chłop stał się „producentem żywności”, a obok znanych z dawnych czasów małych gospodarstw pojawiły się wielkie farmy. Przybywa natomiast wiejskich osad nierolniczych, traktowanych jak sypialnie, bo ich mieszkańcy pracują w nieodległym mieście. Nie przypadkiem prof. Mirosław Duchowski proponuje posługiwać się terminem „miastowieś”, który wydaje się najlepiej oddawać specyfikę przestrzeni prowincjonalnej.
Ludzie spotykani w centralnych punktach wsi (czy „miastowsi”), jak przystanek autobusowy lub okolice sklepu, nie różnią się wyglądem od „miastowych”. Młodzież męska w dżinsach, T-shirtach, czasem w dresach, dziewczęta w krótkich spódniczkach, z makijażem, blond fryzurą i obowiązkowymi tipsami. Styl dyskoteki dominuje wyraźnie. W obejściach, zdecydowanie bardziej zadbanych niż jeszcze dwie dekady temu, zamiast podwórka z psem na łańcuchu częściej spotkać można ogródkowe krasnale i shreki.
W wielu wsiach i małych miasteczkach ścierają się ze sobą kontrastujące żywioły: kościół z dyskoteką, tradycja z popkulturą, przeszłość z teraźniejszością. Ścierają się różnie, trochę inaczej na Śląsku, inaczej na Podlasiu, a jeszcze inaczej nad zachodnią granicą kraju. W opinii Tomasza Szlendaka można jednak wymienić dwa typy obiektów, które dziś da się znaleźć wszędzie w prowincjonalnej Polsce: przydrożne kapliczki i orliki. Oto najpowszechniejszy przykład konfrontacji tradycji z nowoczesnością.
Jak zauważają Mirosław Duchowski i Elżbieta Anna Sekuła, w obrębie kultury lokalnej zmieniają się relacje między sacrum a profanum, aczkolwiek wciąż „rytm czasu świeckiego, także codziennego, a nie tylko w przebiegu całorocznym, powiązany jest z czasem świętym, a kościół nierzadko wyznacza tempo i kolejność działań. Takie traktowanie czasu znajduje swoje odzwierciedlenie także w przestrzeni publicznej, wypełnionej figurami świętych, krzyżami i kapliczkami – a zatem elementami w stopniu znaczącym różniącymi ją od przestrzeni metropolitalnej. (...) Na prowincji spotykamy także specjalne przestrzenie święte (na przykład sanktuarium) oraz harmonijne, płynne połączenia sacrum i profanum w przestrzeni publicznej – wiele znamy takich wiosek i miasteczek, gdzie najkrótsza droga w poprzek rynku wiedzie z kościoła wprost do knajpy (szlak kulturowy wykorzystywany zwłaszcza po niedzielnej mszy). Zdarza się, że mix świętego ze świeckim staje się także elementem przyciągającym sakroturystów”.
Prof. Tomasz Szlendak takie miejsca jak rzeczone sanktuarium nazywa „kotwicami kulturalnymi”. Są to tereny, obiekty czy symbole określające lokalną tożsamość, a zarazem stanowiące wizytówkę danej miejscowości dla świata zewnętrznego. Gietrzwałdowi błogosławi objawiona Matka Boska, Kolbuszowa chwali się kultem Franciszka Józefa, natomiast Leżajsk stara się przechowywać pamięć o dawnej kulturze żydowskiej, która w przeszłości bujnie się tam rozwijała.
Kotwicami kulturalnymi mogą być pola bitewne, kościoły, skanseny, ale też produkty spożywcze (miody drahimskie spod Drawska albo sery korycińskie).
Dzieje się nic
Problem w tym, że nie każda okolica taką kotwicą dysponuje – większość wiosek i miasteczek wtopiła się po prostu w rodzaj pozbawionego wyrazistego kolorytu standardu kulturowego. W efekcie ludzie pytani o kulturę w swojej okolicy bardzo często powtarzają frazę: „tu nie ma nic, nic się nie dzieje”. Pracownik lokalnej placówki kulturalnej z Węgrowa mówi ankieterom: „Na oko to już nie ma co badać”.
Z mazowieckiej wsi Gwizdały zniknęło Koło Gospodyń Wiejskich, kółka zainteresowań, remiza. Powstało za to Muzeum Gwizdka, do którego eksponaty dostarcza między innymi pewien rzemieślnik z Ukrainy. Swoją drogą takie muzeum jest nie tylko przejawem lokalnej pomysłowości, ale przede wszystkim przykładem „tradycji wynalezionej”. Tradycję można wymyślić, można też coś dobudować do już istniejącej.
Kilka lat temu kulturoznawcy zainteresowali się wyśledzonym przez dziennikarzy fenomenem produkcji stringów przez koronczarki z Koniakowa w Beskidzie Śląskim. Miejscowość znana od zawsze z ludowych koronek podzieliła się w opiniach – jedni byli oburzeni, inni, przeciwnie, uznali koronkowe stringi za nowy lokalny atut, szczególny przykład kotwicy kulturalnej.
W raporcie z przeprowadzonych w 2008 r. badań nad zróżnicowaniami kultury miejskiej Wojciech J. Burszta zauważył: „Grubą przesadą byłoby stwierdzenie, że polskie społeczeństwo staje się ponowoczesne ze względu na wyznawane wartości i przemiany w preferencjach kulturalnych. Badani podkreślali – różnie oczywiście rozumiany – związek z tradycją”.
W przypadku badań tutaj relacjonowanych ów związek respondenci zdają się jeszcze mocniej manifestować. Na pytanie, czy tradycja jest ważna, każdy z respondentów podawał odpowiedź twierdzącą, choć kwestia sposobów kultywowania tradycji i związanych z tym indywidualnych praktyk okazała się o wiele bardziej zniuansowana i niejednoznaczna. Można powiedzieć, że samo hasło „tradycja” uruchamiało niejako automatycznie konieczność pozytywnego odzewu, ale już nie wszyscy respondenci składali hołd tradycyjnym stylom życia czy afirmowali krytyczny dystans do nowoczesności.
Stosunkowo rzadko respondenci wiązali kwestię tradycji z przeszłością własnych miejsc zamieszkania. To oczywiste w przypadku rejonu zachodniego i północnego (Ziemie Odzyskane) – tu w wywiadach z pracownikami placówek kulturalnych parokrotnie pojawiło się ubolewanie z powodu braku folkloru. Ten sam wątek przewija się jednak również w wypowiedziach pracowników instytucji kulturalnych z innych części Polski. Charakterystyczne utożsamianie tradycji lokalnej z folklorem jest, jak się zdaje, pozostałością po dawnych wyobrażeniach o kulturze ludowej, a poniekąd też może być efektem peerelowskiej polityki kulturalnej, chętnie posługującej się zabiegami folkloryzacyjnymi.
Tak czy inaczej, badani deklarują szacunek dla tradycji, tyle że owa tradycja niekoniecznie odnosi się do specyfiki lokalnej. Owszem, ludzie wiedzą mniej więcej, „co tu kiedyś było” albo że „żyło się inaczej”, ale najczęściej nie włączają spontanicznie do pola skojarzeniowego hasła „tradycja” przeszłości swojej wsi czy miasteczka. O wiele częściej otwiera im się klapka z hasłem „tradycja narodowa”. W efekcie polska prowincjonalna, może poza Śląskiem, przywiązuje raczej niewielką wagę do lokalnej tożsamości kulturowej i pod tym względem nawet regiony pod granicą zachodnią i wschodnią niewiele się od siebie różnią. Wygrywa, jako się rzekło, swoisty standard kulturowy, szczególnego rodzaju owoc działania mechanizmu, który antropologowie nazywają kreolizacją kultury. Przykładowo – zauważmy, jak wyglądają dziś wesela wiejskie – właściwie tak jak miejskie, choć bywają przeciętnie bardziej wystawne, a w repertuarze muzykantów jest więcej piosenek disco polo.
Styl festyniarski
Nowym elementem prowincjonalnego pejzażu kulturalnego są dyskoteki, podobnie jak związane z nimi zwyczaje przypominające wielkomiejski clubbing: w ciągu jednej nocy młodzi zabawowicze objeżdżają samochodami kilka dyskotek w okolicy, co jednocześnie jest okazją do „lanserki”: ten ma nową furę, ten poderwał nową dziewczynę. Mimo wszystko jednak w sezonie wiosenno-letnim instytucją w najwydatniejszej skali kształtującą kulturę prowincjonalną są festyny. Jeszcze nie tak dawno stanowiły element kultury miejskiej, dziś odbywają się pod różnymi pretekstami także na wsi, gdzie sprawiają wrażenie zsakralizowanych zabaw odpustowych.
Repertuar typowy: punkty gastronomiczne, stragany z wyrobami rękodzieła ludowego (przygotowywanego notabene przez miastowych) i specjalnościami kulinarnymi, Miss Nastolatek, turnieje Baśki, występy zespołów disco polo. Jak zauważa Tomasz Szlendak, „nie ma wspólnoty wiejskiej na co dzień, jest za to posttrybalizm festyniarski”.
Czy to znaczy, że festyn zawsze się podoba? Niekoniecznie. Krytyczna ocena dotyczy zresztą nie tylko festynów. Z przeprowadzonych przez Jacka Nowińskiego analiz funkcjonowania placówek kulturalnych wynika, że właściwie tylko dzieci nie mają uwag krytycznych: „Paradoksalnie mieszkańcy narzekają na brak oferty ze strony instytucji poza sezonem letnim, kiedy to według deklaracji instytucji kultury dzieje się w nich najwięcej. Znajomość oferty placówek kultury przez lokalnych mieszkańców sprowadza się najczęściej do określeń »nic się nie dzieje«, »coś się dzieje« i najrzadziej »dużo się dzieje«. Wiąże się to z jednej strony z bardzo słabym systemem informacji kulturalnej, z drugiej z ofertą programową, która często po prostu nie ma swojego adresata”.
Lokalna oferta kulturalna z reguły ignoruje lokalną społeczność. Prof. Szlendak: „W większości miejscowości, które przebadaliśmy, kultura »robiona jest« albo dla przyjezdnych, albo dla jej organizatorów działających z nadania lub namaszczenia politycznego. Niemal nigdzie kultura nie jest »robiona« z myślą o mieszkańcach”.
Z pewnością tak zarysowany obraz życia kulturalnego na prowincji nie wydaje się optymistyczny. Mimo to warto zauważyć, że nawet małe wioski dotknęła zmiana cywilizacyjna. Nawet na wsiach działają salony kosmetyczne czy siłownie, a telewizja nie jest już jedynym oferentem rozrywki. Nasze wioski nie znają może swojego folkloru, za to coraz wyraźniej stają się wioskami globalnymi, nawet jeżeli na festynach zawsze musi wybrzmieć hymn polskiej prowincji, discopolowy megahit „Szalona”.