Nie trzeba być specjalistą, by dostrzec różnicę między lepianką skleconą z wysuszonej gliny a supernowoczesnym biurowcem, w którym ogrzewaniem, gospodarowaniem wodą czy energią sterują zaawansowane systemy komputerowe. A przecież oba te dzieła ludzkich rąk bez wahania zalicza się do architektury ekologicznej czy – mówiąc inaczej – zielonej. Dlaczego wszyscy chcą grać w zielone? Wszak przez wiele dziesięcioleci modernizmu wypracowano model architektury oparty na wierze w postęp i technologie, rozrzutnie korzystający z surowców i ziemi, pogardliwy wobec natury, skrajnie antropocentryczny. Teraz trzeba to wszystko odkręcać, do wspólnego worka wrzucając bez wyjątku wszystko, co choćby w drobnej cząstce zdaje się przyjazne naturze.
Na potrzeby tej nowoczesnej polityki budowlanej stworzono cały system wsparcia. Od rozlicznych państwowych dotacji po rozliczne nagrody za najciekawsze projekty. A przede wszystkim tzw. systemy oceny mające decydować, czy budowla jest ekologiczna, czy nie, z których każdy stosuje skomplikowaną metodę kilkudziesięciu precyzyjnie punktowanych kryteriów. Inwestor średniej wielkości biurowca musi wprawdzie wysupłać na ekspertyzę kilkadziesiąt tysięcy euro, ale po otrzymaniu certyfikatu rośnie prestiż, a przede wszystkim stawki za wynajem. Nawiasem mówiąc, ciekawe, czy aborygeński szałas, zbudowany z tego, co można znaleźć w okolicy, sprostałby tym wymaganiom?
Szklane domy
W 1898 r. Brytyjczyk Ebenezer Howard książką „Tommorow: a Peaceful Path to Real Reform” zapoczątkował modę na projektowanie miast-ogrodów. Tworzono je przede wszystkim w Anglii i Niemczech.