Malick jest autorem zaledwie pięciu filmów. Skromny dorobek, jak na dojrzały wiek artysty (68 lat), obrósł legendą i przysporzył mu sławy wizjonera, zajmującego się tematami, do których nie tylko Hollywood podchodzi na ogół bardzo ostrożnie. Wiara, przemijanie, sens życia, dialog z przeznaczeniem, a wszystko to przy pozorach konwencjonalnej, niemal sensacyjnej opowieści, snutej z niejasnej perspektywy, jakby ponadziemskiej, ustawiającej widza nie w samym sercu gorącej historii, tylko gdzieś z boku, obok niej.
O narodzinach nieprzeciętnego talentu zaczęto mówić blisko cztery dekady temu, kiedy nikomu nieznany Amerykanin z Teksasu, były dziennikarz „Life”, „New Yorkera”, „Newsweeka”, napisał, wyprodukował i wyreżyserował szokujący dramat „Badlands” – fatalistyczne studium bezmyślnie brutalnej odysei pary młodocianych morderców. Rzecz niby podobna do kultowego „Bonnie i Clyde”, a jednak bardzo się od niej różniąca, wystudzona, inaczej rozkładająca akcenty. Malick nie wyjaśnia przyczyn popełnianych zbrodni, nie wdaje się w społeczne analizy ani krytykę kultury masowej, nie lituje się ani nie sympatyzuje z przestępcami. Przygląda się im z oddalenia, w mikro- i makroskali jednocześnie. Czyniąc niedostępną, dziką przyrodę niemym świadkiem ich upadku. A jedynym odautorskim komentarzem – zwierzenia czytane z pamiętnika nastolatki.
„Drzewo życia”, film, który tuż po canneńskim sukcesie trafia do naszych kin, ma zbliżoną konstrukcję, ale tak się ma do głośnego debiutu jak skromna aria do chóru operowego, wykonującego requiem przez niezliczony zespół śpiewaków.