Najpierw podróż do Gdyni. Odjazd z Dworca Centralnego (w remoncie), potem 9 godzin w podróży pociągiem (tory w remoncie), przyjazd na dworzec w Gdyni (też w remoncie), formalności akredytacyjne w Teatrze Muzycznym (oczywiście w remoncie). Festiwal też w remoncie.
Już nie jak kiedyś przegląd – prawie całej rocznej produkcji – lecz tylko 12 wybranych tytułów. Z ponad 40 zgłoszonych, czyli odpowiedzialność komisji selekcyjnej jest obecnie ogromna. Może nawet bardziej niż jurorów, którzy w tym roku mają prawdziwy komfort, inni wykonali za nich brudną robotę, oni tylko zdecydują, komu jaką przyznać nagrodę. A nagród będzie, zdaje się, dwa razy więcej niż konkursowych filmów.
Po dwóch dniach festiwalu prawie wszyscy są zadowoleni, no może poza tymi, których filmy odpadły w przedbiegach i nie zmieściły się nawet w sekcji Panorama. Mniej projekcji, więcej wolnego czasu, do tego wakacyjna pogoda, czego więcej chcieć? Wprawdzie nałogowi pożeracze filmów, do których się zaliczam, marudzą, że chętnie zobaczyliby więcej tytułów – także z tego praktycznego powodu, by potem mieć na rok spokój z polskim kinem – ale są w zdecydowanej mniejszości.
Wszystkie te proceduralne innowacje mało jednak interesują zwykłego widza, którego obchodzi jedynie to, co widzi na ekranie. A kinomani w tym roku wyjątkowo dopisali, w Multipleksie, gdzie odbywają się pokazy dla publiczności, są komplety, nawet na seanse prasowe wpuszcza się zwykłych widzów, spóźnialscy muszą więc siedzieć na schodach. Bywa niewygodnie, ale miło popatrzeć, że naród tak garnie się do sztuki.
Brutalna selekcja sprawiła, że nie ma w Gdyni filmów byle jakich, niedorobionych, na żenująco niskim poziomie artystycznym i technicznym. Po pierwszych projekcjach można wręcz się zachwycać, że nasi twórcy wreszcie równają do światowych standardów.