Jarosław Iwaszkiewicz, przeglądając pod koniec marca 1948 r. bieżącą korespondencję, przeczytał: „Ja moje wszystkie listy zaczynam obecnie pisać w nastroju »testamentowym«. Po prostu dlatego, że jeżeli nic nie zajdzie, to w pierwszej połowie maja odpływam do Cristobalu w Panamie, stamtąd lecę samolotem do Gwatemali. Każdemu zaczynam teraz coś zapisywać. Tobie zapisuję w testamencie Europę. Właściwie najgorsze, co mi zostało. To kłopotliwy spadek”.
Impertynentem, który kreśląc parę słów zapisał swemu przyjacielowi cały kontynent, był Andrzej Bobkowski, emigracyjny pisarz i diarysta. Trzy lata po zakończeniu II wojny światowej osiedlił się wraz z żoną w Gwatemali. Do kraju, o którym niewiele wiedział i którego języka nawet nie znał, zaprowadziło go trwające całe życie poszukiwanie wolności. Poszukiwanie to kazało mu uciekać od konwenansów i ideologii, których pełna była według niego Europa, „kolebka kultury i obozów koncentracyjnych”. Tę trwającą całe życie ucieczkę zakończył równo pół wieku temu toczący go przez kilka lat nowotwór.
Urodził się w 27 października 1913 r. w Wiener Neustadt w Austrii jako syn Henryka Bobkowskiego i Stanisławy z Malinowskich. Jego ojciec, protestant, był wówczas oficerem sztabu w Cesarsko-Królewskiej Armii, później – generałem brygady Wojska Polskiego. Pochodząca z Wilna matka była katoliczką, obracała się w kręgach artystycznych. Stąd też, jak sam Bobkowski określał, jedno z nich uczyło go twardo stąpać po ziemi, a drugie – bujać w obłokach. Jako dziecko był pupilem i marszałka Edwarda RydzaŚmigłego, i reżysera teatralnego Juliusza Osterwy.
Wychowywał się w Krakowie. Maturę zdał za drugim podejściem – nad naukę przedkładał bowiem modelarstwo i jazdę na rowerze; obie pasje okażą się mu zresztą później bardzo przydatne. Pochłaniał literaturę, głównie francuską i niemiecką; opanował też biegle oba te języki. Z zaliczonym egzaminem dojrzałości udał się na studia do warszawskiej Szkoły Głównej Handlowej. Rozwiał nadzieje rodziców liczących, że będąc daleko od Krakowa, zapomni o pochodzącej ze zubożałej rodziny szlacheckiej Barbarze Birtusównie, z którą przyjaźnił się od początku lat 30. Na Boże Narodzenie 1938 r. wziął z nią ślub, popełniając tym samym w ich oczach mezalians.
Parę miesięcy później wyjechał z żoną z kraju, nie mogąc „wytrzymać w rodzinnym środowisku” – jak pisał po latach do Jerzego Giedroycia – i zrobiwszy wszystko, co w jego mocy, aby środowisko nie mogło wytrzymać z nim, co mu się „absolutnie udało”. Okoliczności tego wyjazdu są niejasne; Bobkowski tylko raz, w jednym z listów do Iwaszkiewicza, wspomina aluzyjnie o jakiejś aferze, w którą się zaplątał. Młode małżeństwo udało się w podróż do Argentyny, gdzie absolwent SGH miał objąć posadę przedstawiciela handlowego Polskiego Eksportu Żelaza. Gdy czekali w Paryżu na wizy, wybuchła wojna. Polski nie zobaczyli już nigdy.
Na przekór wojnie
Bobkowski znalazł wówczas zatrudnienie w fabryce broni w Châtillon pod Paryżem. Gdy 12 czerwca 1940 r. wojska III Rzeszy przekroczyły Sekwanę, współorganizował ewakuację jej pracowników na południe kraju. Tam, dziesięć dni później, zastała go kapitulacja Francji. Wobec braku innych środków lokomocji zdecydował się na powrót do czekającej w stolicy żony rowerem. Trwającą ponad trzy miesiące podróż utrwalił w dzienniku wydanym w 1957 r. pod tytułem „Szkice piórkiem”. W jego skromnym dorobku literackim jest to najważniejsza pozycja, o której Tymon Terlecki, nestor polskiej literatury emigracyjnej, napisał, że „nie są to ani »szkice«, ani robione »piórkiem«, jest to wielobarwny olejny fresk malowany szpachlą, grubymi, zamaszystymi uderzeniami”.
Droga powrotna przez pokonaną Francję zmienia się bowiem na kartach szkiców w podróż krajoznawczą; wraz z Tadziem, jednym ze swoich niegdysiejszych podwładnych w fabryce, Bobkowski odbywa ją nie najkrótszą trasą, ale przez Lazurowe Wybrzeże. Jakby na przekór temu, że trwa wojna, dwaj rowerzyści zatrzymują się nie tylko na nocny postój, ale i wszędzie tam, gdzie ujrzą coś ciekawego lub spotkają interesujących ludzi. Dziennik ujawnia bystre oko i cięty język autora.
Bobkowski nie szczędzi Francuzom ostrej krytyki, ale i ciepłej sympatii, daje też przy okazji upust swojej niechęci wobec narodowych przywar Polaków, do których zalicza brak solidności w kwestiach małych i nadmiar fantazji w sprawach wielkich, w tym „gotowość do umierania za ojczyznę nie tylko, gdy potrzeba, ale przede wszystkim, gdy nie potrzeba”. Popada natomiast w egzaltację, gdy pisze o wszystkim, co bezpośrednio związane z podróżą: szaleńczym pędzie roweru, wysiłku fizycznym, pięknych widokach i smaku czekolady jedzonej na górskiej przełęczy. Poetyka diariusza jest przez to antyheroiczna, pełna radosnej afirmacji życia, co tym bardziej porusza, jeśli weźmie się pod uwagę czas, w jakim był pisany.
Bobkowski łatwo przechodził w swych notatkach od kontemplacji otaczającego go świata do autorefleksji. Włóczęga po nieokupowanej części Francji sprawiała, że czuł się wolny. We wrześniu 1940 r. zapisał: „Chrzęszczą zasłony z koralików, jakby odmawiały cicho różaniec spokoju nawleczone na swoje długie sznurki. Czasem, gdy ten pierwszy koralik na dole zerwie węzełek, sypią się wszystkie na chodnik, skaczą wesoło i przekornie, pędzą i potrącają się. Są wolne i cieszą się z tego. Może ja sam jestem takim koralikiem, co urwał się ze sznurka?”.
Wróciwszy do Paryża, Bobkowski nie przestał notować. „Szkice piórkiem” rozrosły się w opasły, liczący drukiem ponad 700 stron dziennik; prócz sprawozdania z codziennych zajęć autor zawarł w nim swoje obserwacje otaczającej go rzeczywistości, przemyślenia dotyczące literatury, ludzi i polityki oraz zaskakująco trafne prognozy toku działań wojennych i stosunków międzynarodowych. Te ostatnie stały się zresztą powodem do oskarżeń wysuwanych po wydaniu książki, że autor dopisał je post factum, jednak przeczą temu jego ówczesne listy, zawierające te same myśli. Wszystkie sądy Bobkowski kreślił ostrym, zdecydowanym językiem: Francja Vichy to dla niego ladacznica rozkładająca nogi przed III Rzeszą, a układ Sikorski-Majski z lipca 1941 r., przywracający stosunki dyplomatyczne między ZSRS a Polską, nazwał sojuszem kobry z zającem. Dziennik kończy się z chwilą wkroczenia aliantów do Paryża 25 sierpnia 1944 r.; tego dnia myśli Bobkowskiego biegły ku Warszawie i jej daremnie ginącym mieszkańcom. Od samego początku nie żywił złudzeń co do szans na zwycięstwo powstania, a w jego sens symboliczny nie wierzył.
Chuligan w Gwatemali
Po wojnie nie chciał wracać do Polski; zgodę na funkcjonowanie w państwie komunistycznym uważał za równoznaczną z „palnięciem w łeb własnej duszy”. Imał się różnych zajęć – naprawiał rowery i był magazynierem, współpracował z emigracyjnym ugrupowaniem politycznym Niepodległość i Demokracja, redagował pismo o dziarsko brzmiącym tytule „Razem Młodzi Przyjaciele” oraz od samego początku pozostawał w kręgu „Kultury” Giedroycia. Toczone w polskim środowisku małostkowe spory coraz bardziej go jednak oddalały od tego „żabiego stawku”, a atmosfera powojennej Europy w ogóle skłaniała do myśli o opuszczeniu kontynentu.
Bobkowski, niechętny wszelkim ideologiom, które przeorały jego czasy, ze zniecierpliwieniem obserwował narastającą na Zachodzie sympatię do komunizmu z jednej strony, a z drugiej – gotowość do przyjęcia amerykańskiego wsparcia w ramach planu Marshalla, który według niego zepsuł Europę, przyzwyczajając ludzi do wyzbywania się własnej inicjatywy i biernego oczekiwania na pomoc z zewnątrz. Za symbol takiej postawy, obecnej według niego i na poziomie całych państw, i ich obywateli, uważa karne stanie w ogonku. Podejmując decyzję o wyjeździe do Ameryki Południowej, obiecał sobie zatem, że już nigdy nie ustawi się w żadnej kolejce.
25 czerwca 1948 r. Bobkowscy wsiedli na transatlantyk „Jagiełło”, a następnie przedostali się samolotem do Gwatemali. Oboje nie znali języka hiszpańskiego, nie mieli żadnego konkretnego fachu, a cały ich majątek sprowadzał się do 150 zaoszczędzonych dolarów. „Skoczyłem do głębokiej wody, nie umiejąc należycie pływać – notował Bobkowski w eseju posłanym do „Kultury”, do której pisał już do końca życia. – W każdym razie na dłuższy dystans. Bo takiego pływania od wysepki do wysepki Europa uczy świetnie. Tu co innego”. Jednocześnie cieszył się z tego, że... wreszcie ma prawo umrzeć z głodu, jeśli nie da sobie rady. Z głodu jednak nie umarł.
Szukając zajęcia zauważył, że w jego nowej ojczyźnie zupełnie nieznane jest aeromodelarstwo. Operując najprostszymi narzędziami, w tym dłutami robionymi z kuchennych nożyków, wyprodukował pierwszą serię latających modeli i otrzymał własne stanowisko w jednym z miejscowych sklepów zabawkarskich należącym do Niemców. Gdy ci raz użalali się nad nim, że ciężko pracuje, odpowiedział im z typową dla siebie dezynwolturą: „Arbeit macht frei!”.
Wszystkie trudy rozkręcania od podstaw własnego biznesu relacjonował w listach do Jerzego Giedroycia, który stał się jednym z jego korespondencyjnych co prawda, lecz bardzo bliskich przyjaciół. „Niesłychanie mnie ubawiły i zaimponowały Pana samoloty. To naprawdę pomysł amerykański – odpowiadał redaktor. – Czuję, że za parę lat będzie Pan milionerem, jasne, że nie uniknie Pan finansowania »Kultury«”.
Milionów się co prawda Bobkowski nie dorobił, ale z czasem założył własny sklep, Guatemala Hobby Shop, w którym sprzedawał produkty swej jednoosobowej firmy Constructiones Mecano BOB, stając się tym samym ojcem założycielem gwatemalskiego modelarstwa lotniczego. Wychował przy tym grono entuzjastów, których hobby bywało przyczyną zabawnych sytuacji. Podczas wojny domowej, która nawiedziła kraj w połowie lat 50., jednemu z nich wojsko zrobiło rewizję, gdyż obawiało się, że konstruowany przezeń model może posłużyć do przeniesienia bomby.
Bobkowski z powodu prowadzenia przedsiębiorstwa nie miał prawie czasu na pisanie, stąd też jego dorobek z lat gwatemalskich jest nikły i zamyka się w jednej sztuce teatralnej oraz kilkunastu esejach i opowiadaniach drukowanych w „Kulturze”. Jak twierdził, wyżywał się przy projektowaniu i konstruowaniu drewnianych samolotów: „rozumiem, że Rimbaud mógł także zainteresować się handlem perkaliami. Dlaczego nie? Samo obijanie się o twarde kanty życia może też dostarczyć ogromnej satysfakcji twórczej”.
Swoim poglądom dawał upust w obfitej korespondencji prowadzonej z Giedroyciem, Iwaszkiewiczem, Anielą Mieczysławską i wieloma innymi ludźmi rozsianymi po całym świecie. Często nazywał w nich siebie chuliganem, wyjaśniając, co ma na myśli: „Człowiek wolny, intelektualista, pisarz i poeta naprawdę wolny, który chce być wolny, będzie do końca tego świata miał coś z chuligana”.
Szczyt lenistwa
Swoim życiem, w ciągu którego wiele podróżował (np. do zachwycających go Stanów, gdzie brał udział w konkursach modeli samolotów), oraz piśmiennictwem, przez które z uwagi na ostrą krytykę Polaków często jest porównywany do Gombrowicza, realizował swój własny postulat: bycia Kosmopolakiem. Tak zresztą określił w swoim eseju Josepha Conrada, którego książki uważał za warte czytania „przez całe życie i w godzinie śmierci”. Kosmopolak to ktoś, kto co prawda nigdy nie odetnie się całkowicie od polskości, ale od wad swoich rodaków – owszem; ktoś, kto wyjrzy poza ciasne horyzonty polskiej kultury i stanie się zrozumiały dla innych.
Koncepcja ta wynikała ze sposobu rozumienia kultury przez Bobkowskiego: była ona dla niego uniwersalnym kodem, kluczem otwierającym wszystkie zamki; każdy nacjonalizm natomiast rozsadza ją od środka, także ten polski, izolujący nasz kraj na arenie międzynarodowej przez swą obsesyjną autotematyczność. Co gorsza, „ta biedna Polska dosłownie usiadła nam na mózgach i nieraz wręcz ogłupia. Po czym służy do usprawiedliwiania popełnianych głupstw”, jak zanotował jeszcze w „Szkicach piórkiem”.
Radykalizm poglądów Bobkowskiego oraz jego niewyparzony język, jakiego używał do ich wyrażania, przyczyniły się do milczenia, które na wiele lat zapadło wokół niego. Od publikowania w kraju ostatecznie odwiódł go Stanisław Cat-Mackiewicz (Bobkowski jeszcze w 1950 r. pisał bowiem m.in. do „Tygodnika Powszechnego”, nie przyjmował jednak za to pieniędzy), tak więc gdy jego wojenny dziennik ukazał się we Francji, prasa PRL szydziła zeń, że pierwsza część jest znakomitą książką turystyczną, a pozostałe strony są zupełnie zbędne. Z dużą częścią emigracji Bobkowski też się skłócił; w listach do znajomych ubliżał np. Miłoszowi; ten odwdzięczał mu się zresztą pięknym za nadobne.
Teraz Bobkowski jest czytany na nowo; wydawane są tomy jego obszernej korespondencji, w warszawskich Łazienkach zorganizowano wystawę fotograficzną „Andrzej Bobkowski – chuligan wolności”, a nie dalej jak rok temu grupa pracowników naukowych i studentów Uniwersytetu Łódzkiego zorganizowała wyprawę rowerową po Francji, za przewodnik mając „Szkice piórkiem”.
We wrześniu 1958 r. lekarz Bobkowskiego zaniepokoił się powiększeniem węzłów chłonnych. Będąc już po pierwszej z całej serii operacji, chuligan cieszący się życiem jak chyba nikt inny zanotował: „przyszło mi na myśl, że mi się nie chce umierać – w tym sensie, w jakim nie chce się człowiekowi wykonać jakiejś męczącej i nudnej pracy. Nie chce mi się, strasznie mi się nie chce. To chyba szczyt lenistwa”. Zmarł 26 czerwca 1961 r.