Grunge, czyli dwie dekady z syfem
Nirvana, Pearl Jam, Soundgarden. 20 lat temu narodził się grunge
Dwie dekady to dość, żeby zbudować legendę. W najpopularniejszej ludowej wersji głosi ona, że na przełomie lat 80. i 90. w mieście Seattle w Ameryce – kolebce Boeinga i sieci Starbucks – narodziła się nowa kultura. Tysiące młodych ludzi, zbuntowanych i rekrutujących się z opisanego w książce Douglasa Couplanda „Pokolenia” (też wydanej w roku 1991), niechlujnie ubranych (flanelowe koszule), niemodnych (kalesony) i nieuczesanych, zaczęło grać brudną muzykę rockową, nawiązującą do starych wzorców. Wśród inspiracji wymieniali Black Sabbath, Led Zeppelin, The Stooges, ale i nowsze brzmienia (Black Flag, Sonic Youth, Butthole Surfers). Nazywali tę muzykę grungeem, słowem bliskim znaczeniowo polskiemu wyrazowi „syf”. Wśród nich pojawił się młody geniusz Kurt Cobain. Miejscowej wytwórni Sub Pop udało się podpisać kontrakt z jego grupą i doszło do wielkiego wybuchu – zespół Nirvana, a za nim cały gatunek, zawędrowały na listy przebojów. Potem lider Nirvany popełnił samobójstwo i skończyła się epoka grungeu. Prawda? Nic bardziej mylnego.
Kilka kłamstw założycielskich
Po pierwsze, środowisko nie było takie znów wielkie. To dlatego wszyscy się znali i byli w stanie nie przeszkadzać sobie w działaniu. Punkowcy akceptowali metalowców – dlatego w Seattle zaczęto grać coś pomiędzy jednym a drugim. „Gdzie indziej muzycy mogli sobie pozwolić na to, żeby wzajemnie nienawidzić jakichś odłamów lokalnej sceny. Ale nie tutaj – nas było łącznie ze dwadzieścia osób” – mówił Steve Turner z czołowych w środowisku grup Green River i Mudhoney.
Po drugie, żaden z wykonawców nie nazywał swojej muzyki grungeem. - Jako pierwszy terminu „grunge” użył Howard Wuelfing, dziś PR-owiec, a wcześniej dziennikarz pisma „New York Rocker”.