1. PJ Harvey, Let England Shake (Island). Wstrząsająco emocjonalny album o zagubionym duchu Wielkiej Brytanii. Utalentowana wokalistka i autorka po raz pierwszy tak mocno odniosła się do otaczającej ją rzeczywistości i – jak każdy ze swoich różnorodnych muzycznych pomysłów – doprowadziła rzecz do perfekcji.
2. Fucked Up, David Comes To Life (Matador). Meandry młodzieńczych uczuć podane w formie żywiołowej rock opery niczym za najlepszych czasów grupy The Who. Napisała to i zagrała kanadyjska grupa grająca hard core punk. Nie było lepszej ogniście rockowej płyty w tym roku!
3. Matana Roberts, Coin Coin Chapter One: Gens de couleur libres (Constellation). Jedna z najbardziej obiecujących postaci jazzu, saksofonistka i wokalistka. „Coin Coin...” to opowieść o murzyńskim dziedzictwie w muzyce popularnej, z elementami bluesa, gospel, poezji.
4. Bon Iver, Bon Iver (4AD). Justin Vernon, ceniona postać amerykańskiej sceny alternatywnej, wrócił z albumem o zdecydowanie lżejszym, bardziej uniwersalnym charakterze. Jego Bon Iver uzależnia.
5. The Beach Boys, SMiLE Sessions (Capitol). Czy słynną płytę grupy Briana Wilsona uznać za wznowienie archiwalnych nagrań? Czy za nowy album, skoro wtedy – w 1967 r. – się nie ukazał? W każdym razie nie wolno pominąć legendy – bez względu na miejsce, bo w takim zestawieniu mogliby trafić na dowolną pozycję.
6. Zomby, Dedication (4AD). Jedna z wielu ciekawych tegorocznych płyt z muzyką elektroniczną, ale zarazem ta, która najlepiej obejmuje to, co się na tej scenie działo – surowość i prostotę brzmienia, echa takich wszechobecnych ostatnio gatunków jak dubstep czy hip-hop.