Pierwszy domorosły twórca hiphopowy zagrał w Nowym Jorku w połowie lat 70. na prywatce swojej siostry w bloku na Bronksie. Impreza była biletowana – zbierali w ten sposób pieniądze na ciuchy i książki na nowy rok szkolny. Całe to przedsięwzięcie przyniosło im 300 dol. I przez kilka kolejnych lat – mimo rosnącej popularności gatunku – nikt nie wpadł na pomysł, że można na tym gatunku zarobić więcej. Długo nie udawało się go nawet na dobre wyeksportować poza Bronx. Przyjmijmy, że w jego rozwoju impreza u rodzeństwa Campbellów to punkt A.
30 lat później, w październiku 2003 r., pierwsza dziesiątka listy „Billboardu” – po raz pierwszy w historii – składała się z utworów tylko czarnoskórych wykonawców. W większości hiphopowych. W większości również – dodajmy – kupowanych przez białą publiczność. W samej tylko Ameryce dawało to wtedy wytwórniom wydającym hip-hop przychód rzędu kilkunastu miliardów dolarów rocznie, co stanowiło 13 proc. całej sprzedaży nagrań. Oto punkt B w historii gatunku.
Co takiego się wydarzyło w okresie pomiędzy A i B? Powstała wytwórnia Def Jam.
Na początku przypominała bardziej wariant A. Założyli ją w skromnym pokoju w akademiku punkowiec żydowskiego pochodzenia Rick Rubin (lat 22) i afroamerykański student Russell Simmons (lat 26). Poznał ich aktor i reżyser Vincent Gallo. „Cel tej firmy to nauczenie ludzi, że muzyka ulicy ma sporą wartość” – napisał w oświadczeniu prasowym Simmons. „Celem było oddanie na płytach doświadczeń, które miałem, odwiedzając kluby hip-hopowe” – oznajmił z kolei Rubin.