Kultura

W oparach mgły

Polski teatr znów na patriotyczną nutę

„W imie Jakuba S.” w reż. Pawła Demirskiego i Moniki Strzepki. „W imie Jakuba S.” w reż. Pawła Demirskiego i Moniki Strzepki. Barłomiej Sowa/Teatr Dramatyczny w Warszawie / materiały prasowe
W kończącym się roku na naszych scenach grasowały demony romantyzmu. Zaczęło się wcześnie. Dwa miesiące po katastrofie smoleńskiej, po tygodniowej żałobie narodowej.
„Mickiewicz. Dziady. Performance” w reż. Pawła Wodzińskiego.Magda Hueckel / Teatr Polski w Bydgoszczy/materiały prasowe „Mickiewicz. Dziady. Performance” w reż. Pawła Wodzińskiego.
„Sprawa” według „Samuela Zborowskiego” Słowackiego w reż. Jerzego Jarockiego.Stefan Okołowicz/Teatr Narodowy/materiały prasowe „Sprawa” według „Samuela Zborowskiego” Słowackiego w reż. Jerzego Jarockiego.

Krakowska Boska Komedia jest przeglądem najważniejszych polskich produkcji teatralnych ostatniego roku. Od innych festiwali różni się m.in. tym, że pokazuje rodzimy teatr profesjonalistom z zagranicy (szefom międzynarodowych festiwali, centrów kulturalnych, teatrów, krytykom). W tym roku zagraniczni goście byli mocno zagubieni. W programie imprezy znalazły się bowiem głównie realizacje polskiej klasyki i spektakle na różny sposób przetwarzające – zupełnie poza polskim kontekstem niezrozumiałe – dzieła Mickiewicza, Słowackiego, z domieszką Gombrowicza. Obcokrajowcy z trudem przyjmowali do wiadomości, że kiedy świat walczył z kryzysem ekonomicznym i problemami wieloetnicznych społeczeństw, Polska żyła sporami sprzed dwóch wieków.

Po katastrofie smoleńskiej powróciły idee, symbole i resentymenty, których korzenie tkwią w Polsce rozbiorowej. Wrócił romantyzm, mesjanizm, walka na gesty i symbole. Gdy teatr zorientował się, że akcja przeniosła się na jego połowę boiska, ochoczo włączył się do gry.

Gdyby pokusić się o zrobienie składanki najbardziej charakterystycznych dla ostatnich kilkunastu miesięcy scen ze spektakli, swoiste the best of polskiego teatru 2010/11, zestaw mógłby wyglądać następująco: scenę spowija mgła. Smoleńska. W kątach walają się rozbite niczym Tu-154 martwe bociany. Z boku stoją barierki i, oczywiście, krzyż. Płoną znicze. Po jednej stronie: pielgrzymi/twórcy i wyznawcy polskiego mesjanizmu/dzikie plemię czcicieli krwawych ofiar/zdradzeni o świcie. Po drugiej – kosmopolacy/polscy Europejczycy/oszuści. Pomiędzy nimi – polski everyman, który chciałby żyć po swojemu, poza wielkimi ideologiami i we współczesności, a nie w czasie historycznym. Zewsząd wypełzają symbole: kosynierzy spod Maciejowic, zomowcy, powstańcy warszawscy, czterej pancerni z psem. Z tyłu sceny Gombrowicz atakuje wieszczów synczyzną. W roli ścieżki dźwiękowej występują zapętlone okrzyki „Gdzie jest krzyż!”, z filmiku, który robił furorę na YouTube przed rokiem, i szatańska muzyka Nergala. Całość kończy się krakowiakiem tańczonym na biało-czerwonej fladze albo ogólną nawalanką wszystkich ze wszystkimi.

Duch wzlata z bagna

Zaczęło się wcześnie. Dwa miesiące po katastrofie smoleńskiej, po tygodniowej żałobie narodowej i po pełnym odwołań do pogrzebu marszałka Piłsudskiego pochówku pary prezydenckiej na Wawelu, Jan Klata w krakowskim Starym Teatrze wystawił „Wesele hrabiego Orgaza”, adaptację powieści Romana Jaworskiego. Spektakl rozpoczynała scena walki wrestlingowej. W przeciwległych rogach ringu rozgrzewali się Antychryst i Prochryst. Nie chodziło o wyłonienie zwycięzcy czy prawdziwą walkę, tylko o kolorowe widowisko, podrasowane i ustawione, mające zabawić gawiedź. W kolejnych obrazach reżyser pokazywał, jak politycy tworzą „metafizykę”, jak żonglują obrazami i symbolami, traktując ikonografię narodową jak narzędzie do manipulowania ludźmi i pozbywania się przeciwników.

Z kolei Paweł Miśkiewicz postanowił sięgnąć w „Klubie Polskim” (Teatr Dramatyczny w Warszawie) pod podszewkę tak chętnie w okresie posmoleńskim przywoływanego polskiego romantyzmu. Sportretował polską Wielką Emigrację po powstaniu listopadowym w Paryżu. Obok największych: Mickiewicza, Słowackiego, Chopina, także Celiny Mickiewiczowej czy Andrzeja Towiańskiego, oglądamy postacie z cienia: Bogdana Jańskiego, rozdartego między pokusami ciała a pragnieniami ducha twórcy Zgromadzenia Zmartwychwstania Pańskiego, poczciwego żołnierza Leona Szypowskiego (wspaniały Jerzy Trela), któremu żona regularnie przyprawiała rogi, oraz Makrynę Mieczysławską (Stanisława Celińska) – kucharkę, która na zmyśloną opowieść o swoich mękach za wiarę jako polskiej zakonnicy nabrała nawet papieża (Stanisława Celińska).

Wszyscy oni nędzną egzystencję: biedę, pijaństwo, rozpasanie seksualne, syfilis, zacofanie cywilizacyjne i poniżenia ze strony Francuzów rekompensują wizjami raju na ziemi – wolnej, pięknej ojczyzny, duchowo uwznioślonej, wyniesionej ponad to bagno, w którym obecnie tkwią. I wizją jej obywateli – przeanielonych. Fantazjują o Polsce, która swoją ofiarą zbawi siebie, a przy okazji także tych zarozumiałych Europejczyków. Tak rodzi się polski mesjanizm – kompensacyjna poezja, z jej płynącą z cierpienia i kompleksów siłą, zdolna uwieść każdego, kto także w przyszłości poczuje się jak mentalny czy ekonomiczny emigrant.

O narodzinach i rozwoju polskiego mesjanizmu (z mową Piłsudskiego podczas pochówku Słowackiego na Wawelu, z odgłosami katastrofy lotniczej i paleniem zniczy) opowiada także w zrealizowanej w Teatrze Narodowym „Sprawie” według „Samuela Zborowskiego” Juliusza Słowackiego Jerzy Jarocki. Największe kontrowersje wzbudziło uczynienie głównym bohaterem spektaklu – promotorem i adwokatem sprawy polskiej, obrońcą projektu „Polska Chrystusem narodów” – Szatana. Ten upadły anioł, podobnie jak Polska, chciał zająć miejsce Chrystusa na krzyżu. Został strącony do piekła. Polskie spory o mesjanizm Chrystus ucina słowami: „Niech trupy same siebie sądzą,/Nie jestem Bogiem zmarłych – ale żywych”. Sprawa się przedawniła, ale obie strony procesu: Zborowski i kanclerz Zamoyski, nie zamierzają tego przyjąć do wiadomości. Reżyser nie ma złudzeń, polsko-polskie spory trwać będą w nieskończoność.

Dzikie plemię obrońców krzyża

Kolejni twórcy przenieśli akcję swoich spektakli do epicentrum najnowszej odsłony narodowej kłótni – na Krakowskie Przedmieście. Tu jednak pojawił się zasadniczy problem. Polski teatr jest w dużej mierze z ducha lewicowy – lubi ustawiać się w kontrze do władzy, być antysystemowy, rewolucyjny, ujmować się za wykluczonymi. Rewolucja przed Pałacem Prezydenckim miała jednak charakter prawicowy. Wykluczeni bronili krzyża, recytowali Słowackiego, wykrzykiwali hasła antyeuropejskie, antysemickie i antygejowskie... Nie chcąc być z sytym i bogatym mainstreamem, a jednocześnie nie podzielając systemu wartości tej grupy „oburzonych”, reżyserzy zdecydowali się na bezpieczną pozycję bezstronnych obserwatorów. Zdystansowanych, choć życzliwych antropologów, wyprawiających się do świata obrońców krzyża – fascynującego, dzikiego plemienia, odprawiającego swoje tajemnicze rytuały.

W spektaklu „Mickiewicz. Dziady. Performance” w reż. Pawła Wodzińskiego (Teatr Polski w Bydgoszczy) zanim akcja przeniesie się na Krakowskie Przedmieście, toczy się w środku dzikiego obozowiska emigrantów, w którym plemię biedaków celebruje swoje krwawe, okrutne rytuały. To wspólnota frustracji, złości i pragnienia zemsty. Na kim? Na świecie, który im odjechał, na tych wszystkich elitach, salonach, klubach bogatych i możnych, którzy polskość sprzedali za namiastkę, a może tylko mrzonkę czy obietnicę europejskości. Na czele wspólnoty frustracji stoi Guślarz/ksiądz Piotr, a właściwie ojciec Tadeusz. Już przed barierkami przed Pałacem Prezydenckim tłum będzie wymachiwał zdjęciami zamęczonych przez komunistów, Rollisonowa może być matką zamordowanego przez SB Grzegorza Przemyka. Konrad próbuje przejąć rolę barda tej nowej rewolucji, zostać nowym Jackiem Kaczmarskim.

Podobną wyprawę antropologiczną zafundował widzom Starego Teatru Mikołaj Grabowski. Bohaterami jego „Pana Tadeusza” jest grupa polskich pielgrzymów w drodze do wymarzonej, wyimaginowanej, prawdziwej i świętej ojczyzny. Niezbyt nowocześnie ubrani, delektujący się po drodze jajkami na twardo, rozczytują się we frazach swojej biblii polskości – epopei Mickiewicza, odgrywają sceny, rozkoszują się wielkością, odrębnością i barwnością jego Polski. Aż po pełne utożsamienie: wkładają kontusze, suknie, kłócą się i biją jak bohaterowie, na końcu ruszają zaś konduktem żałobnym za ciałem świętego tej wspólnoty pielgrzymów, księdza Robaka/Jacka Soplicy.

 

Czy Polska kiedyś wyzwoli się z życia w świecie baśni? Stanie się krajem jak inne – rzeczywistym, istniejącym tu i teraz? Przestanie w końcu być postrzegana przez część swoich obywateli jako wersja demo prawdziwej, mającej dopiero nadejść, wolnej i pięknej ojczyzny? Takie pytania stawia Konrad z „Wyzwolenia” Wyspiańskiego. W spektaklu Piotra Jędrzejasa z warszawskiego Teatru Na Woli jest bardzo radykalny, a jego wizja wyzwolenia – klarowna i przesiąknięta nienawiścią. Nowoczesną Polskę można zbudować tylko wykluczając tę żyjącą w przeszłości część narodu. Do przodu z żywymi iść.

Pojedynek o dusze Polaków, który stacza z Geniuszem (w tej roli Jerzy Trela, Konrad z legendarnej inscenizacji „Wyzwolenia” Konrada Swinarskiego ze Starego Teatru w 1974 r.), to pojedynek polityka z błyskającą światełkami pochodnią w dłoni z wampirem z krypty wawelskiej, mamiącym naród urną z prochami i kielichem z krwią. Konradowi udaje się zamknąć go z powrotem w krypcie, jednak wizja budowy Polski na wykluczeniu części Polaków kompromituje cały zamiar wyzwolenia. W kulminacyjnym momencie spektaklu zostaje sam.

Jako skompromitowane pokazuje obie strony polskiego sporu także Jarosław Tumidajski w szyderczym, kabaretowym „Trans-Atlantyku” Gombrowicza z Wrocławskiego Teatru Współczesnego. W barwach ojczyzny występują „prawdziwi Polacy”: cyniczny polityk, nieudacznik konformista, dresiarz oraz dumny polski starzec żyjący przeszłością. Licytują się na budujący narodową wspólnotę „czyn”, wśród pomysłów: plucie na zdjęcie polityka, recytacja „Przesłania Pana Cogito” i ogłoszenie minuty ciszy oraz nieodzowna w takich momentach bateria płonących zniczy. Projekt synczyzny reprezentuje przegięty gej Gonzalo, równie karykaturalny i uwięziony w swojej roli jak jego przeciwnicy. A pomiędzy nimi, przeciągany jak lina, Gombrowicz – inteligent, który próbuje się wymknąć pułapkom symboli, żyć po swojemu, z dala od wielkich ideologii. W finale scenę przykryje biało-czerwona flaga, na niej patrioci w strojach krakowskich wykonają krakowiaka, który przemieni się w chocholi taniec. Gombrowiczom pozostanie rola bezsilnych obserwatorów.

Córczyzną w ojczyznę i synczyznę

Bierną ofiarą dyktatu historii, symboli i cywilizacji ofiary i śmierci nie zamierza być za to Córka z „Utworu o matce i ojczyźnie” Bożeny Keff-Umińskiej, wystawionego przez Jana Klatę we wrocławskim Teatrze Polskim. Przedstawienie rozgrywa się w oparach mgły, bagiennej albo smoleńskiej, generalnie – w zaczadzeniu. Ocalona z Holocaustu matka, zarażająca córkę swoją wojenną traumą, czyniąca ją niewolnikiem swojej wizji świata, zmuszająca do uczestnictwa w codziennym, niekończącym się rytuale chorej pamięci, jest tu jednocześnie ojczyzną – Polską – zniewalającą swoich obywateli do obchodzenia kolejnych krwawych rocznic i odprawiania żałoby narodowej. Jest jednocześnie patriarchalną kulturą, wpychającą kobiety w grottgerowskie czarne suknie polskich wdów, w role biernych świadków tworzonej przez mężczyzn historii. Córka z kolei jest walczącą o głos niewolnicą, która według matki „z niczym nie ma niczego wspólnego”, wciąganym przez bagno matczynych opowieści Frodo Bagginsem, Ellen Ripley z „Obcego ósmego pasażera Nostromo” z zagnieżdżonym w sobie matką-alienem. Jest córką-kobietą-niewolnicą z twarzą-maską wojownika i z afrykańską fryzurą, odprawiającą rytuały buntu i wolności.

Klata i Keff-Umińska pokazują, jak dyktatura historii i ofiary niszczy życie kolejnym generacjom. Dorzucają własne pytania: Czy życie kolejnych pokoleń – także tych już postsolidarnościowych, zbyt młodych, by walczyć z komuną – musi upływać na bezustannym oddawaniu hołdu i dziękowaniu tym, którzy im tę wolną Polskę wywalczyli?

Córka jako wojowniczka z ojczyzną i synczyzną nie jest w swojej walce sama. Do boju o swoją część historii i ludzkiej pamięci szykują się następni bohaterowie. Pisarka Sylwia Chutnik i reżyser Marcin Liber zrealizowali w wałbrzyskim Teatrze im. Szaniawskiego (we współpracy z Festiwalem Boska Komedia) „Aleksandrę. Rzecz o Piłsudskim”. Spektakl zrzuca z piedestału Marszałka – brutal, prostak, antyfeminista, zmieniał kobiety życia jak rękawiczki, wysysał z nich energię i pozbawiał własnego języka – by na pustym cokole postawić Aleksandrę, drugą, środkową żonę Piłsudskiego. Razem z nim wysadzała pociągi, nosiła pod spódnicą ładunki wybuchowe, tak jak on miała w głowie ideał wolnej Polski i chciała być partnerką jej wodza. A skończyła jako kura domowa, roztyta, z dwójką dzieci i robótkami ręcznymi jako jedyną rozrywką. Wkrótce zresztą została wymieniona na nowszy model – „młodą laskę, która go inspiruje”.

Do tego antymainstreamowego i antyromantycznego chóru kobiet (z klasy inteligenckiej) dołączył przedstawiciel klasy chłopskiej – Jakub Szela, bohater „W imię Jakuba S.” Pawła Demirskiego i Moniki Strzępki, koprodukcji Teatru Dramatycznego, krakowskiej Łaźni Nowej i Festiwalu Boska Komedia. Strzępka&Demirski pokazują drogę wyzwolenia z romantycznych wizji torpedujących szanse Polski na przerwanie chocholego tańca rozbiorowej retoryki i symboliki. Otóż wystarczy sobie przypomnieć, że szlachta, która malowała obrazy mesjanistycznej nowej Polski, była tylko drobną częścią narodu, w którym przeważali chłopi, z ich własnym systemem wartości, własnymi bohaterami i odrębną ikonografią.

Rabacja chłopska mogłaby dziś stać się matrycą powstania przeciw władzy banków, giełd i korporacji, a Szela mógłby patronować walce ze współczesną pańszczyzną, której podlegają wszyscy zmuszeni do zaciągania i spłacania przez całe życie lichwiarskich kredytów hipotecznych. Tak się jednak nie stanie, rewolucji nie będzie – spektakl tandemu jest bardzo zabawną satyrą na polską inteligencję z awansu (wyśmiewani są także sami autorzy), za wszelką cenę próbującą wymazać z życiorysów wiejskie korzenie.

Polska klasa, aspirująca do średniej, na cokołach zwolnionych przez wieszczów i marszałków nie postawi Jakuba Szeli, co najwyżej coffè latte, tartę gruszkową i wakacje w Egipcie. Tego spektaklu też zagraniczni goście Boskiej Komedii mogli nie zrozumieć.

Polityka 52.2011 (2839) z dnia 21.12.2011; Kultura; s. 118
Oryginalny tytuł tekstu: "W oparach mgły"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Rynek

Siostrom tlen! Pielęgniarki mają dość. Dla niektórych wielka podwyżka okazała się obniżką

Nabite w butelkę przez poprzedni rząd PiS i Suwerennej Polski czują się nie tylko pielęgniarki, ale także dyrektorzy szpitali. System publicznej ochrony zdrowia wali się nie tylko z braku pieniędzy, ale także z braku odpowiedzialności i wyobraźni.

Joanna Solska
11.10.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną