Krakowska Boska Komedia jest przeglądem najważniejszych polskich produkcji teatralnych ostatniego roku. Od innych festiwali różni się m.in. tym, że pokazuje rodzimy teatr profesjonalistom z zagranicy (szefom międzynarodowych festiwali, centrów kulturalnych, teatrów, krytykom). W tym roku zagraniczni goście byli mocno zagubieni. W programie imprezy znalazły się bowiem głównie realizacje polskiej klasyki i spektakle na różny sposób przetwarzające – zupełnie poza polskim kontekstem niezrozumiałe – dzieła Mickiewicza, Słowackiego, z domieszką Gombrowicza. Obcokrajowcy z trudem przyjmowali do wiadomości, że kiedy świat walczył z kryzysem ekonomicznym i problemami wieloetnicznych społeczeństw, Polska żyła sporami sprzed dwóch wieków.
Po katastrofie smoleńskiej powróciły idee, symbole i resentymenty, których korzenie tkwią w Polsce rozbiorowej. Wrócił romantyzm, mesjanizm, walka na gesty i symbole. Gdy teatr zorientował się, że akcja przeniosła się na jego połowę boiska, ochoczo włączył się do gry.
Gdyby pokusić się o zrobienie składanki najbardziej charakterystycznych dla ostatnich kilkunastu miesięcy scen ze spektakli, swoiste the best of polskiego teatru 2010/11, zestaw mógłby wyglądać następująco: scenę spowija mgła. Smoleńska. W kątach walają się rozbite niczym Tu-154 martwe bociany. Z boku stoją barierki i, oczywiście, krzyż. Płoną znicze. Po jednej stronie: pielgrzymi/twórcy i wyznawcy polskiego mesjanizmu/dzikie plemię czcicieli krwawych ofiar/zdradzeni o świcie. Po drugiej – kosmopolacy/polscy Europejczycy/oszuści. Pomiędzy nimi – polski everyman, który chciałby żyć po swojemu, poza wielkimi ideologiami i we współczesności, a nie w czasie historycznym.