Magdalena Lankosz: – Wywodzi się pan ze świata telewizji, ale przez ostatnie dwie dekady tworzył pan niemal wyłącznie dla kina. Co zdecydowało o tym, że wrócił pan do telewizji?
Michael Mann: – Zawsze wydawało mi się, że te dwa światy, małego i dużego ekranu, powinny naturalnie się łączyć. Może moje podejście wynika z tego, że szkołę filmową skończyłem w Wielkiej Brytanii, gdzie nikt nie buduje sztucznego muru między kinem a telewizją. Wszyscy tamtejsi filmowcy swobodnie wędrują w tę i z powrotem, po drodze zahaczając jeszcze o teatr. „Policjanci z Miami” to był krok w przód w mojej karierze.
Kino nie dawało wówczas takich możliwości?
Alternatywą dla serialu był w latach 80. frustrujący i niemrawy jak diabli świat kina fabularnego. Następna dekada była inna, łaskawsza dla dużego ekranu. Dziś jesteśmy w złotej erze płatnych kanałów telewizyjnych, takich jak HBO. Każdy ich serial to hit.
O dzisiejszym kinie amerykańskim nie da się tego powiedzieć?
Kino boi się mówić do myślącej i dorosłej publiczności. Zamiast tego bawi się w podchody, by dostać kategorię wiekową PG-13, która oznacza, że każdy widz zostanie wpuszczony na seans. Tymczasem widzowie mają coraz większy głód rzeczy niekonwencjonalnych i odważnych.
Czym się różni praca dla telewizji od pracy dla wytwórni?
Księgowi z HBO nie siedzą na planie, udając, że wiedzą, jak oświetlić ujęcie. Tymczasem w dzisiejszym kinie jest odwrotnie. Nikt nie rozumie, że największą sztuką jest wybrać właściwych ludzi do roboty, a potem dać im pracować w spokoju.