Aktorstwo to zwykła praca
Ben Kingsley: Ktoś mi powiedział, że powinienem grać tylko służących
Janusz Wróblewski: – Znał pan wcześniej historię Georges’a Mélièsa?
Ben Kingsley: – Nie, dowiedziałem się o niej z czarno-białej książki graficznej Briana Selznika, na podstawie której powstał scenariusz „Hugo i jego wynalazek”. Bardzo mnie poruszyła.
Co konkretnie?
Nieszczęście, pech, a może siła i pasja, sam nie wiem, jak to nazwać. Méliès, pionier kina niemego, w przeciwieństwie do braci Lumière, zafascynowany był magią. Dopiero w wieku 34 lat obejrzał pierwszy film. Z miłości do ruchomych obrazów sprzedał swój teatr i fabrykę butów odziedziczoną po ojcu. Cały rodzinny majątek zainwestował w niedużą wytwórnię filmową. Zbudował ją z ogromnej liczby szyb i luster, służących mu do robienia tricków. Teleportacje, przepoławianie ludzkich ciał, lewitacje – takie rzeczy go interesowały. Przed I wojną światową nakręcił ponad 500 filmów, a potem wszystko stracił. Dekoracje i kostiumy spłonęły. Celuloidowe rolki z taśmą zaginęły albo przerobiono je na chemikalia. O reżyserze-cudotwórcy widownia szybko zapomniała. Żeby się utrzymać, przez 16 lat siedem dni w tygodniu sprzedawał na dworcu Montparnasse zabawki dla dzieci.
To prawda, że zrobienie 14-minutowej „Podróży na Księżyc” zajęło Mélièsowi tylko kilka dni?
On w ciągu tygodnia produkował średnio trzy filmy. Czyste szaleństwo! Był geniuszem opętanym na punkcie kinematografu. Jako jeden z pierwszych eksperymentował z techniką nakładanych i zwolnionych zdjęć, wymyślił poklatkową fotografię, wpadł na pomysł ręcznego malowania kadrów. Wszyscy klasycy kina science fiction korzystali potem z jego odkryć, od Horryhausena po Spielberga, Lucasa i Jamesa Camerona.