Dwóch pionierów, a właściwie guru literatury fantastyczno-naukowej, Ray Bradbury i Kurt Vonnegut Jr. doczekało się – nareszcie! – porządnych biografii.
Choć może nie wypada mówić tego o żyjącym pisarzu, dotychczas wydane biografie Raya Bradbury’ego budują obraz tyleż bogaty w szczegóły, co nudny. Jeśli dawać im wiarę, autor niezliczonych, rewolucjonizujących gatunek opowiadań, zebranych m.in. w tomach „K jak kosmos”, „Kroniki marsjańskie” i „Człowiek ilustrowany”, autor słynnej dystopijnej powieści „Fahrenheit 451”, prowadził życie, które biograf opisać może tylko z akademickiego obowiązku.
Bradbury urodził się w 1920 r., w niewielkim wówczas miasteczku Waukegan. Ponieważ młodszy brat zmarł przed narodzinami Raya, nad nowym dzieckiem roztoczono opiekę nad wyraz troskliwą. Karmiono go z butelki do wieku lat sześciu, a łyżeczką jeszcze kiedy był nastolatkiem. Mimo Wielkiego Kryzysu, na który przypadł czas jego dorastania, był dzieckiem pulchnym, kochanym i szczęśliwym. Uwielbiał kino, komiksy, fantastyczne opowieści Edgara Allana Poego, Lewisa Carrolla, Edgara Rice Burroughsa, Franka Bauma i Verne’a. Spędzał całe dnie w lokalnych bibliotekach, które odegrały rolę szkół, na które nie było stać rodziców.
Nieprzesadnie interesował się polityką. Nie jeździł po świecie. Do dziś nie ma prawa jazdy. Do 62 roku życia nie latał samolotami. Boi się komputerów i „innych Internetów”. Ożenił się szybko (ze zmarłą parę lat temu Marguerite McClure) i został uwielbianym ojcem czterech córek. Nie licząc dość niezdarnego epizodu zdrady i późnego, umiarkowanie poważnego kryzysu, małżeństwo Bradbury’ego było udane – i jedyne.
Pisał, bywał, ostrzegał
Już będąc młodzieńcem postanowił, że zostanie „najwybitniejszym pisarzem, jaki kiedykolwiek żył na świecie”, do czego uparcie dążył, pisząc co najmniej jedno opowiadanie tygodniowo.