Janusz Wróblewski: – Mówiono o panu nowy James Dean, następca Marlona Brando. Jest pan jednym z nielicznych hollywoodzkich gwiazdorów, którzy mogą się poszczycić aż dwoma Oscarami. Świadomość, że osiągnęło się tak wiele, bardziej mobilizuje?
Sean Penn: – Przede wszystkim staram się być sobą. Lubię to, co robię i nie odpuszczam. Nie zabiegam o popularność. Nie obchodzi mnie, czy jeśli pokażę się w takim filmie lub w innym, widzowie pokochają mnie bardziej. Bycie grzecznym, dobrze ułożonym, lubianym w ogóle mnie nie interesuje. Niektórzy się dziwią, że zagrałem homoseksualistę w „Obywatelu Milku”. Mają do tego prawo. Jeżeli ktoś poczuje się teraz sprowokowany, że pokazuję się na ekranie w makijażu, w długich, czarnych natapirowanych włosach, to jego problem.
We „Wszystkich odlotach Cheyenne’a” gra pan rockowego gwiazdora na emeryturze pogrążonego w depresji, którego gryzie sumienie. Zna pan doskonale świat celebrytów. W jakimś stopniu ta wiedza przydała się przy budowaniu postaci?
Kluczem do zrozumienia artysty jest jego osobowość. Cheyenne’a, ekscentrycznego muzyka, z którym niegdyś koncertował Mick Jagger, bliskiego przyjaciela Davida Byrne’a, lidera zespołu Talking Heads, ukształtowały wczesne lata, zanim jeszcze stał się celebrytą. Czuł się niekochany, odtrącony przez ojca. Nie rozmawiał z nim przez trzy dekady. Na to nałożyła się późniejsza trauma, gdy zaczął się obwiniać o doprowadzenie do samobójstwa dwójki nastolatków. Jest to postać fikcyjna, zewnętrznie przypominająca Roberta Smitha, założyciela i frontmana grupy The Cure. Dość skomplikowana, jeśli weźmiemy pod uwagę również surrealistyczną z punktu widzenia bohatera misję odnalezienia niemieckiego zbrodniarza z czasów II wojny, którego obsesyjnie ścigał jego ojciec.