Janusz Wróblewski: – O czym jest pana najnowszy film „Elena”?
Andriej Zwiagincew: – „Elena” to dramat psychologiczny o destrukcji, o prywatnej apokalipsie, historia jednocześnie współczesna i uniwersalna. Uważam, że film znajdzie odzew u tych widzów, którzy zechcą zobaczyć w nim odbicie obecnego społeczeństwa, do którego sami należą.
To także film o samotności.
Praca nad tym filmem dała mi możliwość spojrzenia na, być może, najważniejszy problem naszych czasów: kwestię przetrwania, przeżycia za wszelką cenę. Ludzie zostają dziś sprowadzeni do statusu posiadaczy bankowych kont. W gruncie rzeczy każdy jest przeraźliwie sam. Samotność – to początek i koniec, fundament ludzkiej egzystencji. Człowiek w tej sytuacji sięga w głąb samego siebie – do pierwotnych instynktów.
Czym kieruje się główna bohaterka filmu, pielęgniarka, która walczy o utrzymanie dorosłego syna? Żyje ze starszym, bardzo bogatym mężczyzną, jest dla niego służącą i opiekunką. Powoduje nią pazerność, litość czy jeszcze coś innego?
Jest jej po prostu wygodnie żyć u boku zamożnego człowieka, który ją utrzymuje. On z kolei chwali sobie życie z kobietą, która prowadzi jego dom i dba o porządek. I Elena, i Władimir są pod tym względem do siebie podobni – każdy patrzy się na siebie. Uczucie, jakim siebie darzą, oraz to, co rozumieją przez słowo miłość, niekoniecznie znaczy dla nich to samo. Na tym polega problem. Podobnie jest ze ślepą miłością Eleny do syna, prymitywnego osobnika, ofiary matczynej nadopiekuńczości. To nie jest związek dusz, lecz raczej biologicznego pokrewieństwa.
Dlaczego nie napomyka pan o przeszłości mężczyzny – jaki ma zawód, czym zajmował się wcześniej, w jaki sposób doszedł do bogactwa?