Na świecie padł niedawno absolutny cenowy rekord. Za jeden z najbardziej znanych obrazów Paula Cezanne’a „Gracze w karty” katarska rodzina królewska zapłaciła dotychczasowemu właścicielowi, greckiemu armatorowi Georgeowi Embiricosowi, 250 mln dol. Podobno do transakcji doszło pod koniec ubiegłego roku, ale świat dowiedział się o niej dopiero w połowie marca. To kwota zawrotna nawet dla przyzwyczajonego do oszałamiających cen rynku sztuki, wyższa od dotychczasowego rekordu o ponad 100 mln dol.
To nie koniec atrakcji, jako że znany dom aukcyjny Sotheby’s zapowiedział, że już w maju pójdzie pod młotek jeden z najbardziej rozpoznawalnych obrazów świata – „Krzyk” Edwarda Muncha. To wprawdzie jedna z czterech wersji, jakie namalował artysta, ale trzy pozostałe znajdują się w norweskich muzeach i trudno przypuszczać, by kiedykolwiek były na sprzedaż. Eksperci szacują jego cenę na 80 mln dol., ale może się okazać, że będzie to dużo więcej. Przypuszcza się też, że w niedługim czasie może powrócić na rynek „Portret dr. Gachet” van Gogha. Japoński miliarder Ryoei Saito, który nabył go w 1990 r. za 82,5 mln dol., zmarł sześć lat później, a dalsze losy obrazu nie są znane.
Co ciekawe, na międzynarodowym rynku malarstwa najmniej cenowych rekordów odnotowuje się tam, gdzie na zdrowy rozsądek powinno być ich najwięcej – w obszarze sztuki dawnej. To jednak łatwo wyjaśnić: po prostu bardzo rzadko trafiają pod młotek arcydzieła wielkich mistrzów, takich jak Rubens, Rembrandt, Tycjan czy Rafael. Te prace zapadły już w muzeach na wieczność i tylko kataklizm mógłby je stamtąd wydostać. W tej sytuacji nawet dzieła malarzy spoza ścisłej czołówki potrafią poruszyć kolekcjonerów. Tak się stało w ubiegłym roku z widokiem weneckiego Canale Grande pędzla Francesco Guardiego, malarza technicznie perfekcyjnego, ale przecież niewybitnego, który sprzedano za niebagatelne 43 mln dol.