Dla pokoleń dzisiejszych późnych 30-latków, a zwłaszcza 40-latków, filmowa seria „Obcych” pełniła rolę wyjątkowo, jak na produkt kultury masowej, złożoną. Była źródłem prostej rozrywki, ale i stanów kontrolowanej trwogi – także tej metafizycznej. Stanowiła doświadczenie w pewien sposób konstytuujące. Wraz z pierwszą, rozpoczętą w 1977 r. serią „Gwiezdnych wojen” George’a Lucasa, budowała obraz naszej przeszłości i przyszłości w kosmosie. O ile Lucas przynosił raczej dobrą nowinę, o tyle „Obcy” byli posłańcami wieści o charakterze apokaliptycznym. Nasza wizja Wszechświata i ludzkiego w nim miejsca oscylować miała gdzieś między tymi dwoma modelami rzeczywistości.
Lucas włożył ostatnimi laty wiele wysiłku w zrujnowanie stworzonego przez samego siebie gwiezdnego uniwersum. Szczęśliwie Ridley Scott postępował inaczej. Reżyser „Obcego” (w Polsce znanego pod tytułem-spojlerem „Obcy – ósmy pasażer Nostromo”) przez trzy dekady zachowywał bezpieczny dystans wobec swojego filmu. Ten brytyjski perfekcjonista znany jest z tego, że nierzadko poprawia swoje filmy po latach od premiery oryginału, podsuwając widzom ich wersje reżyserskie. Autorskie wydanie „Obcego” różni się od producenckiego w sposób kosmetyczny, dowodząc, że dzieło miało charakter skończony.
Scott postanowił jednak podjąć wątek sprzed lat. Do kin brytyjskich i amerykańskich trafił właśnie „Prometeusz”, prequel pierwszego „Aliena”. Antycypując treść i przekaz filmu (polska premiera dopiero za ponad miesiąc), dowiedziemy, że powrót w kosmos sprzed lat nie jest możliwy.
Cztery i pół Obcego
Tym, którzy przespali ostatnie ćwierć wieku w popkulturze, należy się krótkie przypomnienie, skąd się wzięli „Obcy” i jaką drogę przeszli.