To już czwarte w tej dekadzie podejście do przygód „strażnika w masce”. „Niesamowity Spider-Man” rozpoczyna nowy cykl opowieści o jego niezwykłych wyczynach. Sukces filmu nie jest wyłącznie zasługą 3D ani wyjątkowych efektów specjalnych, chociaż w gorszej jakości lub bez nich trudno byłoby sobie to spektakularne widowisko wyobrazić.
38-letni reżyser Marc Webb, który zastąpił zasłużonego Sama Raimi, tchnął świeżość w skostniałą, opowiadaną jak klechda domową sagę. Narzucił szybsze, nerwowe tempo. Nie znajdziemy rażących naiwności, sporo jest za to błyskotliwego poczucia humoru. No i w nowym „Spiderze” mamy o niebo lepszą obsadę, grającą naprawdę dobrze, bez usztywnienia czy zasłaniania się koniecznym, gatunkowym przerysowaniem.
Co trochę dziwi, zważywszy, że Webb jest specjalistą od teledysków, pracował m.in. dla Fergie oraz Green Day, ale widać po udanym debiucie fabularnym „500 dni miłości” nabrał ochoty do psychologicznej głębi. Generalnie, zamiast twardo trzymać się dziecinnej, komiksowej narracji, zaserwował większą dawkę realizmu, dodał życia emocjonalnego postaciom, nie rezygnując, rzecz jasna, z baśniowo-ironicznej konwencji katastroficznego thrillera science fiction. Dzięki temu, śledząc znany rozwój wydarzeń, odczuwa się przyjemność bardziej intensywnych i bogatszych doznań.
Cała uwaga w filmie skupia się oczywiście na licealiście Peterze Parkerze, który posiadł nadludzkie zdolności wskutek ukąszenia przez zmutowanego genetycznie pająka. W komiksie stało się to za sprawą radioaktywnego owada. Drobna różnica ma znaczenie, bo w czasach kiedy Spider-Mana wymyślono – zimnej wojny i nuklearnej gorączki w Zatoce Świń – nieco inne zagrożenia wchodziły w grę i co innego działało na wyobraźnię.