Zgodnie z nazwą gry, ptaki są wkurzone. Ponoć dlatego, że świnie ukradły im złote jaja. Ale każdy, kto poświęcił grze „Angry Birds” więcej niż kilka minut, doskonale wie, że nie tyle o odzyskanie drogocennego nabiału tu chodzi, co o wstydliwą przyjemność z brutalnego rozprawiania się ze świniami, ukrytymi za przeszkodami z drewna, betonu lub szkła. Manto zielonym prosiakom, rechoczącym złośliwie spod wąsa lub kapelusza, można spuścić za pomocą ptaków nielotów wystrzeliwanych z olbrzymiej procy. Zielony wraca jak bumerang, czarny po zderzeniu z przeszkodą eksploduje, a żółty przyspiesza w powietrzu. Nawet ten, dla kogo jest to pierwsza gra w życiu, w minutę pojmie zasady, a potem nie uwolni się od niej przez długie godziny. Ktoś policzył, że wściekłe ptaszyska pożarły już całej ludzkości ponad 300 tys. lat. I wszystko wskazuje na to, że wciąż są głodne.
Ptak z Helsinek, napęd z Kalifornii
Już o samych narodzinach „Angry Birds” można by nakręcić film godny Hollywoodu, bo to ucieleśnienie amerykańskiego mitu. Mimo że akcja dzieje się w Skandynawii. Jest rok 2003. Trzej studenci z Helsinek – Niklas Hed, Jarno Väkeväinen i Kim Dikert – wygrywają konkurs na imprezie sponsorowanej przez Nokię i HP, wymyślając grę „Król kapuścianej wojny”. Na fali entuzjazmu postanawiają wspólnie założyć firmę. Ale mijają cztery lata i Rovio (dzisiaj Rovio Entertainment) ledwie wiąże koniec z końcem. Owszem, zdołali już wymyślić z pół setki gier, ale pożerają ich koszty przygotowania i wprowadzenia nowego tytułu na rynek, bo niemal każdy telefon, każde urządzenie mobilne wymagają innej wersji. I wtedy z nieba, a dokładnie z Ameryki, spada młodym Finom iPhone, nowy ulubiony gadżet całego świata. W Rovio opracowują więc biznesplan, który da się streścić w jednym zaklęciu: Teraz albo nigdy!