Jesienna aktywność okołoprojektowa jest w tym roku wyjątkowa. W stolicy zorganizowano z rozmachem wyjazdową edycję Gdynia Design Days (21 września – 7 października). W Poznaniu drugi rok działalności zainaugurowała najbardziej niezwykła polska uczelnia kształcąca projektantów – School of Form. A już wkrótce w Łodzi początek wielkiej fety – Łódź Design Festival (18–28 października). Pomyśleć, że jeszcze wcale nie tak dawno wzornictwo miało duże problemy z tym, by pokazać się społeczeństwu z jakiejkolwiek atrakcyjnej strony. Wystawy bywały zazwyczaj nudne i przewidywalne, a profesja uważana za mało kreatywną.
Polskie wzornictwo przemysłowe miało kiepską markę i wszyscy żyli raczej wspominaniem lat 60. XX w., kiedy to byliśmy w szpicy europejskiej awangardy. I cóż się dziwić, skoro nawet niezwykła kolekcja polskiego designu, zgromadzona w warszawskim Muzeum Narodowym, zamiast cieszyć oczy zwiedzających, zamknięta została pod kluczem w podwarszawskich magazynach.
Ów marazm był petryfikowany przez instytucjonalny system składający się praktycznie z dwóch tylko elementów. Po pierwsze, z warszawskiego Instytutu Wzornictwa Przemysłowego, postrzeganego jako instytucja szlachetna i zasłużona, ale dramatycznie rozdarta między dawne wartości i standardy pracy a kapitalistyczne reguły działania. A po drugie, z sieci wydziałów projektowania na akademiach sztuk pięknych, gromadzących – według potocznej choć niesłusznej opinii – tych, dla których malarstwo czy rzeźba okazały się zbyt wysokimi progami. Nawet na początku XXI w., mimo że przez poprzednią dekadę Polska zmieniła się niemal we wszystkim, wzornictwo rodzime tkwiło w okopach, a raczej w odwrocie – wypierane z jednej strony przez tanią, masową i udającą nowoczesność produkcję dalekowschodnią, a z drugiej – przez z hukiem wkraczające do kraju topowe marki zachodnie.