Pożegnanie z chłopięcością
Wywiad z liderem T. Love o smudze cienia i nowych inspiracjach
Mirosław Pęczak: – Czy piosenki z najnowszego albumu T.Love to zabawa starymi konwencjami muzycznymi, czy świadectwo żalu za utraconą młodością?
Muniek Staszczyk: – Ten album powstawał cztery lata i od początku przyświecała mi myśl, żeby sięgnąć do tych dawnych, a jednocześnie najważniejszych dla mnie inspiracji. Poza tym czułem się, co ponoć typowe dla faceta po czterdziestce, zmęczony życiem. Miałem trochę dość pajacowania na scenie i te stare rzeczy Dylana, Johnny’ego Casha były dla mnie rodzajem panaceum. Wróciłem też do bluesa. Już w czasach punkowych bliscy mi byli Muddy Waters, John Lee Hooker, potem od bluesa się zdystansowałem, bo zniesmaczyła mnie jego polska replika. Może poza Nalepą i kilkoma piosenkami Riedla, reszta wydawała mi się obciachem. No i te parę lat temu trafiłem na serię filmów o bluesie Martina Scorsese. Przekonałem się, że dawny amerykański blues to była niezwykła chuligańska muzyka, przy której moi punkrockowi idole wyglądali jak chłopcy z dobrych domów.
A wracając do pytania – to nie jest żal za młodością, ale świadome otwieranie drzwi do dojrzałości, czy jak kto woli, starości. Dlatego w tekstach jest tak dużo o przemijaniu, śmierci. I w ten sposób żegnam się z chłopięcością.
W czym pomagają starzy mistrzowie…
Wszystko się tu zbiegło. Był revival Johnny’ego Casha, którego muzykę lepiej poznawałem przez ostatnie 10 lat, bo wcześniej ignorowałem. Dylan był u mnie zawsze na piedestale. Doszedł do tego blues. Nie chodziło o granie coverów, ale o próbę odnalezienia się w stylu. Ale przede wszystkim zaczęliśmy się zastanawiać, co T.Love, kapela, która gra już 30 lat, może dać jej młodym fanom, tym wszystkim dzieciakom, które słuchają naszych płyt i chodzą na koncerty.