W muzyce szukam pokoju. Tworzenie i słuchanie muzyki to rzeczy najbliższe medytacji. Eskapizm. Poczucie wolności. Dawanie innym radości – mówi Sasha Grey z zespołu aTelecine, który wystąpi 20 października na festiwalu Unsound w Krakowie. Dzięki niej tą imprezą po raz pierwszy zainteresowały się tak opiniotwórcze media jak „Fakt” i „Super Express”, powtarzając za prawicowymi portalami rewelacje w stylu „Minister Zdrojewski łoży na gwiazdę porno”. Dlaczego wizyta tej młodej, miłej, pozytywnie nastawionej do świata i ludzi dziewczyny budzi emocje?
Mały, leniwy świat
Nie trzeba być miłośnikiem pornografii, by wiedzieć, kim jest Sasha Grey. Bo choć zdobywane przez nią w ilościach hurtowych nagrody filmowe w rodzaju Najlepszy Seks Oralny Roku czy Najlepszy Trójkąt mają raczej branżowy charakter, to już publikacje w „Village Voice” czy „Rolling Stone”, który poświęcił sylwetce gwiazdki porno kilka dobrych stron, ściągnęły na nią uwagę odbiorców kultury masowej. Kim jest Sasha i czym różni się od tysięcy innych dziewcząt z pornobiznesu? I czy w ogóle się różni?
Marina Ann Hantzis urodziła się zaledwie 24 lata temu. Rodzice rozwiedli się, gdy miała pięć lat, w szkole marzyła, by zostać aktorką, pierwsze pieniądze zarobiła jako kelnerka – ot, zwyczajna dziewczyna z Kalifornii. Przynajmniej do 2006 r. Bo gdy skończyła 18 lat, wciągnął ją przemysł porno. Czy raczej sama do niego przyszła, bo na każdym kroku podkreśla, że zawsze była podmiotem, nie przedmiotem, że to ona dyktowała reguły gry. Intrygowała już samym pseudonimem: Sasha to oczywiście imię męskie, zapożyczone od Saschy Konietzko, lidera niemieckiej grupy industrialnej KMFDM, a Grey – od Doriana Graya, zepsutego dandysa z powieści Oscara Wilde’a.
Imponowała listą lektur (od Sartre’a po Anaďs Nin) i ulubionych filmów (od Godarda po Herzoga). Jako swoją największą fascynację wymieniała jednak muzykę, którą aktywnie zaczęła się zajmować jeszcze, zanim została ulubienicą onanistów. – Poznałam Pablo w zatęchłym, modnym berlińskim klubie. Spodobała mu się moja koszulka KMFDM, fajnie się dogadywaliśmy, a kiedy odkryliśmy, że oboje kochamy Depeche Mode, zaczęliśmy razem nagrywać. Był 2007 r. Nie mieliśmy żadnych planów i pewnie dlatego zespół przetrwał – wspomina kulisy powstania swojej formacji aTelecine, dotąd znanej fanom amerykańskiego undergroundu wyłącznie z nagrań studyjnych.
Swój pierwszy koncert w karierze grupa zagra właśnie w Krakowie. Muzyka aTelecine to szeroko pojmowany rock industrialny, a więc nawiązujący do ruchu artystycznego, który ponad 30 lat temu specjalizował się w przekraczaniu estetycznych, społecznych i religijnych granic. Grey wydaje się wręcz stworzona do tej roboty, tylko czy zostało jeszcze jakieś tabu do naruszenia? – Sama często zadaję sobie to pytanie – przyznaje. – Jestem za otwartą konfrontacją z tabu, za dyskusją o naszych lękach. Staliśmy się bowiem małym, leniwym światem i czekamy na nakarmienie tym, co mamy myśleć i co ma się nam podobać. Niewiele zostało miejsca dla zdrowej debaty.
Skoro już o zdrowiu mowa… Oczywiście nie wszystkich przekonuje to, co mówi i robi panna Grey. Nawet Herzog nie pomoże, kiedy zarazisz się żółtaczką czy AIDS albo uszkodzisz na zawsze zwieracz – argumentowali zwalczający pornografię aktywiści, wściekli, że na idolkę młodego pokolenia media kreują specjalistkę od seksu analnego. Feministki też miały z nią kłopot. Z jednej strony przecież była bystra, samodzielna, wyzwolona i wszechstronnie utalentowana – chodzący ideał. Z drugiej, no właśnie, pracowała głównie na kolanach.
Tak było do 2009 r., kiedy Grey nieoczekiwanie obwieściła, że przestaje grać w filmach porno. Dlaczego zdecydowała się na ten krok, kiedy już wyrosła na megagwiazdę gatunku i ruszyła z własną firmą produkującą filmy dla dorosłych? – Trafiłam na partnera biznesowego, którego działania okazały się sprzeczne z moimi intencjami, więc zawiesiliśmy działalność. Po raz pierwszy w życiu poczułam, że coś mi się nie udało. I doszłam do wniosku, że czas na zmiany – mówi. – Nigdy nie myślałam o sobie wyłącznie jako o gwieździe porno, chciałam być sobą, a nie lalką, która robi to, czego oczekują od niej inni.
Spalone prześcieradła
„A jeśli twoje dziecko przyjdzie kiedyś do ciebie ze zdjęciem, na którym masz świeczkę wetkniętą w tyłek? Powiesz mu, że byłaś tortem urodzinowym?” – to retoryczne pytanie padło w filmie „After Porn Ends” Bryce’a Wagonera, jednym z licznie produkowanych ostatnio dokumentów prześwietlających amerykańską branżę porno. Choć tytuł mówi o zakończeniu pracy w filmach dla dorosłych, bohaterowie „After Porn Ends” tłumaczą raczej, jak to się dla nich zaczęło. Jedną panią przycisnęła sytuacja życiowa, inna po prostu uwielbiała autografy i oklaski, trzecia była samotną matką, a to przecież mało komfortowa sytuacja. Pan z kolei tłumaczy, że miał zostać rabinem, ale przeraziła go perspektywa zgłębiania gramatyki języka aramejskiego, więc... ściągnął spodnie.
Eksperci wypowiadający się przed kamerą twierdzą, że nikt nie wchodzi do tego biznesu myśląc, jak to się może skończyć. „Po prostu wskakujesz na karuzelę i masz nadzieję, że nigdy nie przestanie się kręcić” – mówi jeden z nich. Idą do tej roboty, bo nic innego nie potrafią, nie mają na siebie pomysłu, bo szybkie pieniądze zagłuszają wątpliwości. Zaczynają się imprezy, płynie darmowy alkohol, pojawiają się narkotyki.
Kiedy więc decydują się na odejście? Bohaterowie filmu Wagonera – a są wśród nich takie emerytowane gwiazdy różowego kina jak Asia Carrera, Houston (opowiada o uwielbieniu, jakie okazywano jej na gościnnych występach w Polsce) czy Randy West – robią to z różnych powodów. Ktoś obudził się na dnie, bez pieniędzy i godności, ktoś inny wystraszył się AIDS, ale najczęściej chodzi o miłość. Poznają kogoś spoza branży, kto akceptuje ich przeszłość – pod warunkiem właśnie, że będzie to przeszłość – i próbują u ich boku sielankowego, zwyczajnego życia. Część z nich wraca jednak przed kamerę, czasem lądując na kanapie ze swoimi nowymi życiowymi partnerami.
„Wchodząc w ten biznes tracisz człowieczeństwo. 80 proc. społeczeństwa nie traktuje cię już jak człowieka” – mówi w filmie Luke Ford, dziennikarz i bloger, autor „A History of X”, pierwszej książkowej monografii kina porno. „Chcą robić z tobą pewne rzeczy, ale jesteś dla nich śmieciem. Kiedy wyjdziesz, spalą prześcieradła”.
O tym, że Ford może mieć sporo racji, najlepiej świadczą komentarze w polskim Internecie, które pojawiły się pod informacjami, że Sasha przyjeżdża na Unsound ze swoim zespołem. „Niech lepiej przestanie śpiewać i zajmie się tym, co jej najlepiej wychodzi. Albo wchodzi” – to jeden z bardziej finezyjnych.
Grey, jak na uciekinierkę z tej branży, i tak jest traktowana wyjątkowo poważnie, hagiografia na łamach „Rolling Stone’a” zrobiła swoje. Artystyczne aspiracje jej koleżanek spotykają się – w najlepszym razie – z ironią i pobłażaniem, a eksgwiazdy porno w kinie obsadzane bywają głównie po warunkach. Czyli grają skąpo odziane dziewoje, które pierwsze giną w horrorach albo – jeśli mają szczęście – trafiają na dowcipnisiów jak Kevin Smith, który w niezłej skądinąd komedii „Zack i Miri kręcą porno” obsadził Traci Lords w roli niejakiego Bąbelka, pani – eufemistycznie rzecz ujmując – bardzo doświadczonej.
Ale choć byłe i obecne gwiazdy porno spotyka głównie pogarda, pornografia jako taka budzi coraz większe zainteresowanie głównego nurtu kultury popularnej. Co najmniej od lat 90. ubiegłego wieku nienasycony mainstream pożera i oswaja pornografię, przesuwając granice tego, co dopuszczalne i akceptowalne, ku ekstremum. I nie chodzi tylko o hiphopowe teledyski, wypinające się do nas z MTV i serwis YouTube, lecz na przykład o tak szacowną dziedzinę sztuki jak słowo pisane.
Chuck Palahniuk, ten od „Fight Clubu”, zaproponował kilka lat temu „Opętanych”, katalog perwersji stylizowany na „Dekamerona”, niemiecka eksdziennikarka Charlotte Roche w „Wilgotnych miejscach” i „Modlitwie waginy” niestrudzenie pisze o tym, o czym pokolenie jej rodziców wstydziło się myśleć, ale bank rozbiła i tak E.L. James swoim sadomasochistycznym czytadłem „Pięćdziesiąt twarzy Greya”.
James nie ma literackich ambicji Roche i Palahniuka, za to sprzedaje swoje pikantne fantazje w milionach egzemplarzy. Nie inaczej sprawy mają się w kinie. Gdzie te czasy, kiedy emocje budziło „Ostatnie tango w Paryżu”? Sceny prawdziwego seksu nie wywołały fali protestów ani po filmie „9 Songs” Michaela Winterbottoma, ani po „Antychryście” Larsa von Triera. Ten ostatni postanowił więc poprawić „Nimfomanką” – zapowiadanym na przyszły rok „dramatem pornograficznym”. Może na nikim już nie robi wrażenia nieudawany seks na wielkim ekranie, bo to codzienność plotkarskich portali? Tzw. sekstaśmy są przecież dla całego zastępu celebrytów przepustką do kariery lub cokolwiek rozpaczliwym, ale skutecznym sposobem na jej reanimowanie.
Duma i skrucha
Gdzie w tym wszystkim jest miejsce panny Grey (zbieżność nazwisk z tytułem bestsellerowej książki przypadkowa)? Sasha budzi emocje, bo naprawdę jest inna. Kiedy grała w filmach, szokowała wulgarnością i otwartością, niezwykłą nawet jak na tę branżę, za to nigdy nie zrobiła sobie operacji plastycznej, nie powiększyła biustu, nie ufarbowała włosów na barbiepodobny blond. Natomiast gdy przeszła na emeryturę, wydawało się, że czeka ją jedna ze ścieżek wydeptanych przez starsze koleżanki – były epizody w horrorach i rola prostytutki u Stevena Soderbergha. Ale chciała i mogła więcej. Wydała album „Neü Sex” ze zdjęciami i esejami, pracuje ponoć nad powieścią erotyczną „The Juliette Society” (wzorowaną na prozie Palahniuka), coraz częściej grywa w filmach i telewizji i coraz lepiej idzie jej z muzyką – poza aTelecine obecnie pracuje nad albumem z eksperymentalnym hip-hopem.
Nie przepada już za mediami, bo dziennikarzy bardziej niż obecna działalność artystyczna interesują meandry jej poprzedniego zawodu. Oraz życie prywatne, bo wszyscy uważają, że mogą o nie pytać bez ogródek – przecież widzieli ją bez majtek.
– Kiedyś bardzo irytowałam się, gdy ludzie pytali, co takiego wydarzyło się w mojej przeszłości, że dokonywałam takich, a nie innych wyborów. Takie pytania to pójście na łatwiznę. Przecież nie pytamy uzależnionych od narkotyków piosenkarzy czy gwiazd reality shows albo innych celebrytów, którzy z niecierpliwością czekają, aż ktoś im zrobi zdjęcie, kiedy uzależnili się od narkotyków lub ludzkiej uwagi – zżyma się.
Najbardziej irytująca rzecz, jaką o sobie przeczytała? – Hmm, to musiało być coś pomiędzy „ona ma martwe spojrzenie” a „wygląda na naćpaną”. Właściwie na jedno wychodzi. Niektórzy uważają, że powinnam sobie stworzyć jakiś fałszywy, nadęty wizerunek, tylko dlatego, że publicznie jestem identyfikowana głównie poprzez seks. Ale nie zamierzam udawać kogoś innego...
Zerwała z przeszłością, ale nie ma wiele wspólnego z tymi uciekinierkami ze świata porno, które wstydzą się kariery na golasa i marzą wyłącznie o cieple ogniska domowego. Twierdzi, że niczego nie żałuje, nawet kiedy zamykają przed nią szkołę (chciała wziąć udział w akcji czytania książek dzieciom) albo lamentują, że pod przykrywką kultury wysokiej szerzy swoje wszeteczne przesłanie. – Nie wstydzę się wyborów, których dokonywałam. Są ludzie, w oczach których gwiazda porno jest jak kryminalista. A ja tylko bronię dumy i indywidualizmu, niezależnie od formy sztuki – tłumaczy Grey i podkreśla, że kajać się i odcinać od przeszłości nie zamierza. – Jestem pewna, że wielu ludzi tego po mnie oczekuje. Łatwiej zaakceptować grzesznika, który okazuje skruchę.
W odpowiedzi na sugestię, że gdyby była mężczyzną, byłoby jej łatwiej, wybucha śmiechem: – Tak. Ale nie miałabym wielu możliwości, z których przecież skorzystałam.