Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kultura

Przestałem to kontrolować

Rozmowa z Gotye przed koncertem w Warszawie

Gotye, czyli Wouter „Wally” De Backer. Międzynarodową sławę przyniósł mu utwór „Sombody That I Used To Know”, którego wideo w samym serwisie YouTube obejrzano do dziś ponad 300 milionów razy. Gotye, czyli Wouter „Wally” De Backer. Międzynarodową sławę przyniósł mu utwór „Sombody That I Used To Know”, którego wideo w samym serwisie YouTube obejrzano do dziś ponad 300 milionów razy. AP Photo/Chris Pizzello / EAST NEWS
Wally De Backer, znany jako Gotye, w przeddzień koncertu na warszawskim Torwarze opowiada o blaskach i cieniach szybkiej internetowej sławy.
Na koncercie w Los Angeles.Harmony Gerber/London Ent/Splash/EAST NEWS Na koncercie w Los Angeles.

Jarek Szubrycht: Radziłeś sobie nieźle już wcześniej, ale czy pamiętasz moment, w którym zdałeś sobie sprawę z tego, że to naprawdę się dzieje, że masz przebój o globalnym zasięgu?
Gotye:
Sam nie wiem, to się nie stało w ciągu jednej nocy. Kilka miesięcy po wrzuceniu „Somebody That I Used To Know” do serwisu YouTube licznik odwiedzin dotarł do miliona odsłon i zdałem sobie sprawę z tego, że będę mógł wydać płytę „Making Mirrors” na całym świecie, we wszystkich tych krajach, do których nigdy wcześniej moja muzyka nie dotarła. Byłem bardzo podekscytowany! Ale pierwsze sygnały, że dzieje się coś dobrego, odebrałem już wcześniej, kiedy australijska stacja radiowa nadająca muzykę alternatywną, okrzyknęła „Making Mirrors” płytą tygodnia. To była dla mnie wielka chwila.

Polskie radiostacje też polubiły twoje piosenki, ale szaloną popularność „Somebody That I Used To Know” zawdzięcza przede wszystkim internetowi. Ludzie wklejali twoją piosenkę na swoje profile na Facebooku, polecali ją znajomym… Jak myślisz, dlaczego? Teledysk nie spełnia warunków idealnego sieciowego virala. Nie ma w nim seksu, przemocy, fajerwerków humoru, ani nawet kotków.
Sam nie wiem. Chyba udało mi się osiągnąć kruchą równowagę pomiędzy chwytliwą melodią, która okazała się na tyle uniwersalna, że zadziałała pod każdą szerokością geograficzną z na tyle charakterystycznym wideo, że ludzie zapragnęli się nim dzielić ze swoimi przyjaciółmi.

Kiedy „Somebody...” dotarło na szczyty polskich list przebojów, młodzi protestowali na ulicach przeciwko ACTA, a muzycy skarżyli się, że internet niszczy im kariery. Twój sukces miał więc tutaj coś z ironii losu…
… bo byłem facetem z internetu? (śmiech) Czego najbardziej obawiają się polscy muzycy? Internetowego piractwa?

Tak. Tego, że muzyka traktowana jest jako dobro wspólne i nikt nie chce za nią płacić.
Rozumiem. Ale masz rację - mój przypadek jest zupełnie inny. Gdyby nie szaleństwo na YouTube, gdyby fani nie rekomendowali mojego singla znajomym na Facebooku, nie zaszedłbym tak daleko. Nie ma już starego MTV, pozycja radia osłabła i właśnie internet pozwolił mi na dotarcie z moją muzyką do ludzi na całym świecie, do podpisania dobrego kontraktu, dołączenia do mainstreamu… Co nie znaczy, że zapomniałem, skąd przyszedłem. Wywodzę się przecież ze sceny niezależnej i znam również tę perspektywę. Przez wiele lat zastanawiałem się, czy mam się cieszyć z tego, że ludzie ściągają moją muzykę za darmo, czy może tym martwić. Zyskuję na tym, czy tracę? Ściągają, a więc nie kupią płyty! Ale ściągają, a więc pewnie im się podoba, czyli przyjdą na koncert, zapłacą za bilet i może jeszcze kupią koszulkę… Dobrze jest zachowywać w tym wszystkim zdrową równowagę. Internet to nie diabeł wcielony, ale fantastyczne narzędzie, które daje ciężko pracującym artystom wiele możliwości. Możesz być absolutnie niezależny i w stu procentach kontrolować swoje prawa, ale zarazem stajesz przed wyzwaniem, bo musisz znaleźć publiczność na tyle liczną i lojalną, żeby móc się utrzymać ze wsparcia jakie ci okazują, płacąc za pliki, płyty czy wejściówki na koncerty. Biznes muzyczny to - jak sama nazwa wskazuje - po prostu biznes jak każdy inny.

Miarą twojego sukcesu są niezliczone przeróbki i parodie „Somebody That I Used To Know” oraz ironiczne memy, czasem wyszydzające cię w sposób dość bezpardonowy. Już przywykłeś?
Najczęściej sam się z tego śmieję, bo większość jest naprawdę zabawna. Czasem mam ochotę zrobić sobie krzywdę, kiedy dociera do mnie, jak wielu ludzi musi mnie już nienawidzić. Byłem w szoku, kiedy po raz pierwszy zobaczyłem parodię parodii mojej piosenki czy memy wyśmiewające tych, którzy mają dość tego utworu. To wszystko żyje już własnym, absurdalnym życiem. Sam od jakiegoś czasu mam poczucie, że świat dostał więcej „Somebody That I Used To Know”, niż był w stanie przyjąć. W internecie jeszcze jesteś w stanie jakoś tej piosenki unikać, ale mainstreamowe media są nią tak nasycone, że nie sposób uciec. Przesadzili. A ja nie mam na to żadnego wpływu, przestałem to kontrolować. (śmiech) Co mam im powiedzieć? Żeby przestali grać? Cieszę się, że tak bardzo im się spodobało, ale może zamiast skupiać się wyłącznie na tej jednej piosence, zagraliby też inne? Trochę ich już w życiu napisałem.

Innych nie chcą?

To naprawdę dziwne doświadczenie. Wszyscy tak bardzo zafiksowali się na „Somebody That I Used To Know”, że wytwórnia ma problem wciśnięciem jakiegokolwiek innego singla z mojej płyty do stacji radiowych. „Nie zagramy tego, bo musielibyśmy zdjąć z anteny 'Somebody…', a tego przecież nie możemy zrobić” – mówią.

 

 

Nie jesteś pierwszym artystą, który tego doświadcza. Europe nigdy nie przebili sukcesu „The Final Countdown”, chociaż w pocie czoła próbują do dziś. Ale to był hit tak wielki i charakterystyczny, że nikt innej piosenki od nich nie chciał. Nie żebym ci źle życzył…
(śmiech) Rzeczywiście, nie znam innych nagrań Europe. Wiesz, wszystko zależy od intencji artysty. Ja wiem, że moje były czyste. Nigdy nie chciałem napisać utworu, który zostanie wielkim popowym przebojem o ogólnoświatowym zasięgu. Samo wyszło. Było miło, nie powiem, ale nie sądzę, bym potrafił skomponować kolejny taki hit.

Ale jest pokusa, prawda?

Jest próżność. I to ona podpowiada mi, żeby przynajmniej spróbować. Każe mi się zastanawiać, czy będę umiał napisać piosenkę kompletnie inną niż „Somebody That I Used To Know”, ale wzbudzi podobne zainteresowanie. Tak naprawdę jednak będę wystarczająco szczęśliwy, jeśli uda mi się po prostu wciąż nagrywać dobrą muzykę. Może nie będę już nigdy sprzedawał takiej liczby płyt, może nie udzielę już nigdy tylu wywiadów, ale takie jest życie. Miałbym na to narzekać? Wiesz ile jest na świecie świetnej muzyki, której nigdy nikt nie dostrzeże? Pewnie tyle samo, co gównianej, która sprzedaje się jak świeże bułeczki. (śmiech)

Oczekiwania fanów ci nie ciążą?
Niespecjalnie. Wiesz co mnie kręci? Uważam, że skomponowałem kilka znacznie lepszych utworów niż „Somebody...”, ale niewielu to obchodzi. Czasem jednak ktoś przychodzi do mnie i mówi: „Stary, ósmy numer na tej płycie jest rewelacyjny” – i wtedy wiem, że on mnie zrozumiał, że dotarł do sedna. To daje mi prawdziwego kopa.

Wróćmy jeszcze do ciemnych stron sławy. Kilka tygodni temu zostałeś uśmiercony, w dodatku przez tak szacowną stację jak CNN… To niebezpieczne. Paul McCartney już od 40 lat udowadnia, że żyje.
Pamiętam ten dzień. Menedżer zadzwonił, by zapytać, czy wszystko u mnie w porządku. Nie miałem pojęcia, o co mu chodzi, ale zajrzałem na Twitter i… zdębiałem! Kompletne szaleństwo. Wiesz, jeśli już nigdy nie uda mi się wykreować hitu na miarę „Somebody That I Used To Know”, to przynajmniej odpieprzą się ode mnie ci wszyscy wariaci. Będę wiódł spokojne życie na uboczu jako artysta jednego przeboju. (śmiech) Niestety, sława oznacza kłopoty. Kiedy dowiaduje się o twoim istnieniu publiczność z całego świata, dowiadują się o tobie również wszyscy dziwacy.

Często bywasz porównywany do Stinga i Petera Gabriela. To dobrze czy źle?
Jestem fanem obu panów, uwielbiam The Police. Obaj są znakomitymi wokalistami i napisali wiele nieśmiertelnych, pięknych utworów, więc tego rodzaju porównania odbieram jako wielkie pochlebstwo. Czuję się więc zaszczycony, choć wiem, że to nie wyczerpuje tematu. Każdy, kto zagłębi się w moją muzykę dalej niż refren „Somebody That I Used To Know”, odkryje, że równie ważne są tu wpływy takich artystów jak DJ Shadow, Massive Attack i Kate Bash.

Dziennikarze idą więc na łatwiznę?
Myślę, że nazwiska Petera Gabriela i Stinga w recenzjach nagrań Gotye pojawiają się głównie dlatego, że w ostatnich latach nie było na rynku muzycznym zbyt wielu innych wokalistów o wysokich głosach, którzy śpiewają w taki emocjonalny, ekstatyczny wręcz sposób. No ale o co tu się obrażać?

Wouter „Wally” De Backer to 32-letni Belg z australijskim paszportem, który od ponad pięciu lat jest pupilem fanów muzyki alternatywnej na Antypodach. Międzynarodową sławę przyniósł mu wydany w połowie 2011 roku singel „Sombody That I Used To Know”, którego wideo w samym serwisie YouTube obejrzano do dziś ponad 300 milionów razy. Z tronu króla internetu zrzucił go dopiero kilka tygodniu temu Koreańczyk PSY przebojem „Gangnam Style”. 5 listopada Gotye zagra w Warszawie na Torwarze. Swój największy przebój zaprezentuje zapewne na końcu. (Gdy na jednym z pierwszych koncertów trasy, w Seattle, zagrał go wcześniej, ciągu kilku minut publiczność wypełnionej po brzegi dwunastotysięcznej hali stopniała o połowę...)

Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Ja My Oni

Jak dotować dorosłe dzieci? Pięć przykazań

Pięć przykazań dla rodziców, którzy chcą i mogą wesprzeć dorosłe dzieci (i dla dzieci, które wsparcie przyjmują).

Anna Dąbrowska
03.02.2015
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną