Jeden mózg, dwie płcie
Kosmiczni Bracia Wachowscy: rzeczywistość twórców Matriksa
Kiedy w polskiej prasie pojawia się nazwisko Wachowski, ktoś mógłby spodziewać się rozprawy o kulisach prezydentury Lecha Wałęsy. To nie ta historia. Tu Wachowskich nie dość, że jest dwóch, to jeden jest kobietą.
Od orgii do kanibali
Połowa lat 70. ubiegłego wieku. Polska rodzina w Beverly, irlandzkiej dzielnicy na południu Chicago. Nie są szczególnie lubiani przez sąsiadów, nie tylko ze względu na narodowość, ale i nieco niższy niż okoliczna średnia status materialny, więc czas spędzają głównie ze sobą. Ron, biznesmen bez spektakularnych sukcesów na koncie, i Lynne, pielęgniarka, kochają kino, więc fundują sobie i czwórce dzieci – Julie, Laurze, Larry’emu i Andy’emu – „filmowe orgie”.
Jak później wspominał jeden z braci, nie wiedzieli co prawda, co słowo „orgia” znaczy, ale bardzo im się to podobało: chodzili całą gromadą na trzy filmy dziennie, również te oznaczone jako seanse wyłącznie dla dorosłych, a potem godzinami dyskutowali o tym, co zobaczyli.
To wtedy bracia Wachowscy, niemal nierozłączni w domu i poza nim, pokochali filmy Akiry Kurosawy i „2001: Odyseja kosmiczna”, gryźli paznokcie na „Psychozie” Hitchcocka i napawali się „Wstrętem” Polańskiego, uwielbiali kryminały Billy’ego Wildera, ale i kultowy western „Skarb Sierra Madre” Johna Hustona. A kiedy nie oglądali filmów i o nich nie rozmawiali, Larry i o dwa lata młodszy Andy grywali godzinami w „Dungeons and Dragons”, praszczura gier RPG. Mówiąc krótko, wspólnie wymyślali alternatywne światy i fundowali zaludniającym je postaciom mrożące krew w żyłach przygody.
Szkoła ich nie przerażała, raczej nudziła. Bracia byli lubiani, a przynajmniej tolerowani, ale za dusze towarzystwa nie uchodzili. Bardziej niż na lekcjach aktywni byli w kółku teatralnym, choć i tu raczej za kulisami niż w świetle reflektorów.
Potem Larry wyjechał na studia, ale szybko zrezygnował: „Doszedłem do wniosku, że nauczyciele powinni być dużo mądrzejsi ode mnie, żeby usprawiedliwić kredyt, który zaciągnąłem, żeby się uczyć. A tymczasem niektórzy z nich nie przeczytali połowy książek, które ja przeczytałem” – powiedział niedawno dziennikarzowi „The New Yorkera”. Czy raczej powiedziała – ale nie uprzedzajmy faktów.
Dwa lata później studentem został Andy, ale i on szybko sobie odpuścił dalszą edukację. Bracia znów spotkali się w rodzinnym domu, gdzie wznowili działalność firmy założonej jeszcze w ogólniaku: malarstwo pokojowe, remonty, drobne prace budowlane, lekka stolarka. Pędzel i kielnia być może zapewniały im godne życie, ale nie zaspokajały ambicji. A może nie o ambicję chodziło, tylko potrzebę opowiadania?
Na początku lat 90. udało im się złapać fuchę w Marvel Comics, więc przez jakiś czas wymyślali kolejne odcinki serii „Ectokid”, jednocześnie pracując nad swoim pierwszym scenariuszem. „Mięsożerca”, czyli horror, w którym garkuchnia karmi ubogich zupą z bogaczy – to brzmiało obiecująco, ale pomysł nigdy nie doczekał się realizacji. Za jego sprawą jednak ktoś w Hollywood zauważył, że chłopcy z Chicago potrafią pisać, i dał im pierwsze poważne zlecenie.
Głowy gadające i milczące
Pierwsza wersja scenariusza nie była ponoć zła, ale reżyser Richard Donner, facet od mokrej roboty w stylu „Zabójczej broni”, wywrócił wszystko do góry nogami. Bracia lamentowali, że dokonano na ich filmie aborcji, po czym długo – i bezskutecznie – walczyli, by ich nazwisko zostało usunięte z listy płac „Zabójców” z Sylvestrem Stallone w roli głównej. Takiego kina Wachowscy nie chcieli robić. Nie zamierzali też chodzić po śladach Quentina Tarantino, co sugerowały niektóre recenzje „Brudnych pieniędzy” (1996), ich reżyserskiego debiutu. „To frustrujące, bo jego podejście jest przecież przeciwieństwem naszego. On dba tylko o superwystylizowany dialog. Kamerę stawia gdziekolwiek, ujęcia są statyczne, ma to gdzieś” – tłumaczył Andy w wywiadzie udzielonym magazynowi „Gadfly”. „Uważamy, że film jest przede wszystkim medium opartym na obrazach i one powinny mieć pierwszeństwo, nie gadające głowy. Gadające głowy są fajne i w ogóle, ale literatura radzi sobie z nimi znacznie lepiej niż film” – wtórował mu Larry.
Parę miesięcy później, wiosną 1999 r., do kin wszedł „Matrix” – i już nie musieli nikomu niczego tłumaczyć. Nie zamierzali zresztą – wynegocjowali z Warner Bros. kontrakt, który pozwalał im na ignorowanie mediów. Z jednej strony zapewniało to najgłośniejszym filmowcom końca XX w. względną anonimowość (Andy cieszył się, że w każdej chwili może wejść do sklepu z komiksami i nie niepokojony wertować zeszyty z przygodami ulubionych bohaterów), z drugiej – podsycało aurę tajemniczości wokół twórców filmu, który sam był jedną wielką zagadką.
„Kim są bracia Wachowscy?” – pytano więc. „Niewiele o nich wiadomo” – odpowiadały oficjalne materiały prasowe Warner Bros. I przez parę lat mur naprawdę był szczelny. Kłopot w tym, że w Hollywood jesteś tyle wart, ile twój ostatni film, a fenomenalnego „Matriksa” przebić się nie udało. Kolejne części trylogii – „Matrix: Reaktywacja” i „Matrix: Rewolucje” – choć nakręcone z jeszcze większym rozmachem, rozczarowały mętniejącym scenariuszem i recyklingiem pomysłów z oryginału.
Nawet „V jak Vendetta” (reżyserem był co prawda James McTeigue, ale Wachowscy napisali scenariusz i produkowali oraz – jak się można domyślać – podpowiedzieli to i owo swojemu asystentowi z planu „Matriksów”), w pewnym sensie brawurowy – bo po 2011 r. pokazywanie w Stanach terroryzmu jako uprawnionego narzędzia walki w słusznej sprawie wymagało nie lada odwagi – na szerszej publiczności nie zrobił wrażenia. Drugie życie dali mu dopiero Oburzeni, wypożyczając od głównego bohatera filmu nieco upiorną maskę Guya Fawkesa – ale to już zupełnie inna historia…
Dziennikarze tracili cierpliwość. Nie dostrzegali już wokół Wachowskich kuszącej aury tajemniczości, ale wściekali się na ich arogancję, złośliwie komentując, że na rozbrat z mediami to mógł sobie pozwolić Stanley Kubrick, bo on – dla odmiany – robił dobre filmy. Zresztą Wachowskimi coraz mniej interesowała się prasa filmowa, a coraz bardziej brukowce zwabione zawirowaniami w prywatnym życiu Larry’ego. Bomba wybuchła w styczniu 2006 r., kiedy magazyn „Rolling Stone” opublikował tekst „Tajemnica Larry’ego Wachowskiego”. W tabloidowym stylu roztrząsali kłopoty małżeńskie starszego z braci, jego romans z odzianą w skórę i lateks dominą oraz problemy z tożsamością płciową.
Rewolucje (seksualne)
Dlaczego Wachowscy pracują wyłącznie razem? „Obaj jesteśmy bardzo, bardzo leniwi i wygodnie jest mieć kogoś, kto odwali za ciebie połowę roboty” – powiedział kiedyś Larry. Oczywiście nie można tego wykluczyć, choć współpracownicy Wachowskich mają inne spostrzeżenia. Dziennikarz, który po premierze „Brudnych pieniędzy” dostąpił szczęścia rozmawiania z nimi, mówił, że nie tyle kończyli po sobie zdania, ile wypowiadali je unisono. „Możesz każdemu z nich z osobna zadać to samo pytanie i najczęściej usłyszysz dokładnie tę samą odpowiedź” – wspominał swoje doświadczenia z planu „Matriksów” Keanu Reeves.
„Ktoś opisał ich kiedyś jako jeden mózg podłączony do dwóch ciał” – wtórował mu Laurence Fishburne. „Czasem było to nie lada wyzwaniem, a czasem źródłem nie lada frustracji, bo oni posługują się swoim sekretnym językiem. Ale nasza mała rodzina miała do siebie wielkie zaufanie. Trzeba się było poddać ich woli, wiedziałeś jednak, że jesteś w dobrych rękach”.
Współpracownicy często opisywali Andy’ego jako rubasznego rockmana, który żłopie piwo, czyta komiksy i wiecznie dowcipkuje, a Larry’ego jako człowieka o bardziej wyrafinowanych gustach, potrafiącego docenić smak filozoficznej dysputy przy lampce dobrego wina. Jak się jednak okazało, różnice pomiędzy braćmi były znacznie głębsze. We wspomnianym artykule na łamach „Rolling Stone”, choć dość obrzydliwym w formie, było sporo prawdy. Nie to było jednak ważne, z kim i jaki uprawia seks oraz w jakie wskakuje fatałaszki, ale to, że reżyser naprawdę przeszedł przemianę tak wielką, że większą trudno sobie wyobrazić – stał się kobietą. Umarł Larry, narodziła się Lana, która w dodatku od kilku miesięcy otwarcie o tym mówi. By zepsuć zabawę dziennikarskim hienom, ale chyba głównie po to, by dać ujście tłumionym przez całe życie emocjom.
„Wielką pociechę znalazłam w książkach, wolałam światy wyobrażone od tego prawdziwego” – wspominała swoje dzieciństwo na łamach „The New Yorkera”. W dorosłym życiu w końcu zabrakło jej sił na ukrywanie prawdziwej natury. „Przez lata nie byłam w stanie choćby wymówić słów transpłciowy czy transseksualny. Ale kiedy w końcu sama przed sobą się do tego przyznałam, wiedziałam, że w końcu będę musiała powiedzieć rodzicom, bratu i siostrom. To napawało mnie takim przerażeniem, że nie mogłam spać przez kilka dni” – mówiła Wachowska.
Okazało się, oczywiście, że nie ma się czego bać. Rodzina okazała pełne wsparcie i zrozumienie, co ostatecznie ośmieliło Lanę do wyjścia z szafy. Pewnego dnia pojawiła się na planie trzeciej części „Matriksa” w sukience i makijażu, jak gdyby nigdy nic. I zabrała się do pracy. Jakiś czas później rozwiodła się z pierwszą żoną, dzisiaj żyje ponoć w nowym, szczęśliwym związku, którego intymnych szczegółów nie chce zdradzać. „Wiem, że wielu ludzi umiera z ciekawości, czy przeszłam operację konstrukcji pochwy, ale pozostanie to tajemnicą moją i mojej żony” – dodała. Ciekawscy spekulują, czy poślubiła Karin Winslow, ową dominę z sensacyjnego tekstu, ale to ta część prywatnego życia, o której nawet Lana, znacznie bardziej otwarta od dawnego Larry’ego, mówić publicznie nie zamierza.
Jeśli się bardzo chce, to na wszystkie dzieła Wachowskich da się popatrzeć przez pryzmat przemiany mężczyzny w kobietę – meandry seksualnej tożsamości w „Brudnych pieniądzach”, iluzje „Matriksów” i maski „V jak Vendetta” – ale zamiast tracić czas na pisanie od nowa starych recenzji, lepiej przyjrzeć się temu, co ma dzisiaj do powiedzenia Lana Wachowski, tym razem wspierana nie tylko przez brata, ale i niemieckiego reżysera Toma Tykwera.
Do kin wchodzi właśnie ich wspólne dzieło „Atlas chmur” (polska premiera 23 listopada), nakręcona z rozmachem ekranizacja powieści Davida Mitchella, którą sam autor uważał za niemożliwą do sfilmowania. Hollywoodzcy producenci chyba podzielali jego zdanie, bo nie mieli ochoty na finansowanie tego projektu. Nie pomogła pamięć o kompletnej klapie reżyserskiego powrotu Wachowskich z 2008 r., czyli „Speed Racera”. Kręcony nowatorską techniką film (specjalna kamera zarówno bliski, jak i dalsze plany pokazywała w pełnej ostrości, niczym w kreskówce) miał poruszać nieśmiertelny temat uczciwej rywalizacji sportowej, a przed ekranem łączyć pokolenia, ale zdaniem recenzentów nie mógł zainteresować nikogo, kto skończył 10 lat.
W końcu się udało. Pomógł wciąż żywy mit „Matriksa” i żarliwa wiara trójki reżyserów w powodzenie projektu – Tom Hanks twierdzi, że przekonał go nie tyle scenariusz, co zapewnienie jednego z braci, że to będzie „sztuka”. Naiwne i niedzisiejsze podejście w biznesie zarządzanym od dekad nie przez wizjonerów, ale przez księgowych.
Pierwszy krok w chmurach
Porozmawiajmy jednak o pieniądzach, bo to one gwarantowały dotąd Wachowskim artystyczną wolność. Weekend otwarcia w Ameryce „Atlas chmur” miał nieszczególnie imponujący. Statek Kosmiczny Wachowscy – bo tak przedstawili się żartem na przedpremierowym pokazie filmu, nawiązując do nazwy zespołu rockowego Jefferson Starship – ledwie oderwał się od ziemi, z ponad 2 tys. kin generując zysk w wysokości 9,4 mln dol. Jak na film, którego produkcja kosztowała 102 mln dol., niebezpiecznie mało, bo Warner Bros. w ostrożnych szacunkach liczył na 12 mln. Jak na film z Tomem Hanksem w roli głównej – bardzo kiepsko, najgorzej od 1990 r. Ale może to nie wina filmu? W ostatni weekend października Amerykanie mieli przecież wiele innych zajęć – prezydencka kampania wyborcza właśnie osiągnęła apogeum, a kto nie uciekał przed huraganem Sandy, ten wycinał oczodoły w wydrążonych dyniach.
Jeśli wrażliwi Europejczycy nie poznają się na trwającej blisko trzy godziny, z rozmachem sfotografowanej plątaninie życiorysów XIX-wiecznego podróżnika, dziennikarki z lat 70. XX w., koreańskiego klona z dalekiej przyszłości i kilku innych osobników (O co tu chodzi? Gdyby można to było łatwo wytłumaczyć, film miałby pewnie lepsze otwarcie), to Wachowskim nie będzie łatwo zdobyć równie dużych pieniędzy na kolejny film. Cierpliwość wielkich studiów już się wyczerpała i trzycyfrowe budżety plus pełna niezależność to już matrix. Ale zawsze jest plan B – scenariusz „Mięsożercy” wciąż czeka przecież na nakręcenie.