[Tekst opublikowany w dodatku POLITYKI „Sztuka Życia” 14 listopada 2012 r.]
Po ojcu, przedwojennym oficerze kawalerii, który darł jej książki do historii, żeby nie uczyła się kłamstw, odziedziczyła wstręt do PRL, artystyczne aspiracje i romansową naturę. Po matce, rygorystycznej ewangeliczce – silny charakter i potrzeby duchowe. Reszty dopełniły uroda i talent do trafiania w swój czas. Jej były mąż, reżyser Andrzej Żuławski, pisał, że była nie tyle aktorką, co gwiazdą: „Miała blask... ale przestała grać i blask straciła... Inne sprawy ją zaprzątały, do innego Boga zmierzała...”.
Pierwsze role zaczęła grać po pierwszym roku studiów. Daniel Olbrychski zobaczył ją w małej roli w „Żywocie Mateusza” z 1967 r., w reżyserii Witolda Leszczyńskiego: – Była w kostiumie kąpielowym, zmysłowa atletka, pływaczka, bardzo piękna: dupiasta, cycata. Krystian Lupa, twórca przedstawienia „Persona. Ciało Simone”, w którym Małgorzata Braunek ponownie, po czterech dekadach, zadebiutowała na teatralnej scenie, od razu w roli quasi-autobiograficznej, aktorki z długą przerwą w karierze – także był nią zachwycony, choć zapamiętał ją nieco inaczej: – Była w niej tajemnica i ta absolutnie piękna twarz z gotyckich obrazów.
Ikoną pokolenia stała się dwa lata później, kiedy w 1969 r. do kin weszło „Polowanie na muchy” Andrzeja Wajdy. I choć zagrała tam czarny charakter – kobietę modliszkę, która traktuje swoich mężczyzn jak tarany w walce o władzę, pozycję i pieniądze, ulice zaludniły się jej sobowtórami: w krótkich sukienkach, botkach, ogromnych niebieskich okularach-muchach i z wyszczerzonym uśmiechem. Po niej tylko Agnieszka Krystyny Jandy z „Człowieka z marmuru” znajdzie tłumy naśladowczyń.