Ci wspaniali, nieokrzesani kowboje, romantyczni hodowcy bydła, dzielni traperzy, pracowici rolnicy, niezmordowani plantatorzy zmagający się z siłami natury, przekupni stróże prawa i frapujący złoczyńcy zostali wrzuceni w „Django” do jednego worka. Utożsamieni ze zdegenerowaną bandą ograniczonych umysłowo rasistów w kapturach Ku-Klux-Klanu, którzy traktują swoich czarnych niewolników zgodnie z biblijnym zaleceniem „niechaj wszystkie zwierzęta się was boją”. Czyli mniej więcej tak jak hitlerowcy Żydów.
Tarantino nie szczędzi drastycznych szczegółów, abyśmy od początku nabrali przekonania, że całe Południe, a kto wie może i nawet Ameryka sprzed wojny secesyjnej (akcja filmu rozgrywa się w 1858 r. w Teksasie na dwa lata przed jej wybuchem) była czymś w rodzaju otwartego obozu koncentracyjnego dla czarnych, w którym średniowieczne tortury, upokorzenia i gwałty należały do porządku dziennego. Większość scen, o ile nie wszystkie, przypominają, jakiego rodzaju bestialstw kilka pokoleń białych pogromców Dzikiego Zachodu się dopuszczało. Obcinanie genitaliów, szczucie psami, które rozszarpują żywcem, wypalanie hańbiących znaków na skórze, biczowanie, walki Mandingo (zmuszanie do pojedynków zapaśniczych na śmierć i życie) to pierwsze z brzegu przykłady, skromny wycinek szerokiej panoramy zbrodni obciążających sumienie białego człowieka.
Można powiedzieć, wszystko to w amerykańskim kinie już było. Poza brutalną, slasherową kondensacją sadystycznych metod znęcania się nad czarnoskórymi niewolnikami Tarantino niewiele w tej kwestii dokłada od siebie. O długiej drodze od zalegalizowania niewolnictwa aż po jego zniesienie przez abolicjonistów opowiadał m.