Fan Kurta Cobaina tak zwraca się do Courtney Love: „(…) te twoje strategie jak się tu zachować z jakiej strony się pokazać jak wiadomo że masz jedną stronę do pokazania a jak myślisz że twoje cycki które ci zwiotczały bo jesteś matką nie robią wrażenia to sama wiesz że się mylisz ale się okłamujesz wyzwoleniem – dlaczego?
masz już menopauzę bo odnoszę takie wrażenia gorąco się robi tu i tam na samą myśl że ci się z dupy zrobił puff wypchany styropianem już w okolicach trzydziestki
te gierki te spojrzenia te flirciki jak by go tu zatrzymać co mu tu ugotować
i te żenujące strategie może się teraz obrażę albo się uśmiechnę (…)”.
To tylko niewielka próbka z o wiele bardziej wulgarnej całości. O co tu chodzi? O to przede wszystkim, że Courtney, żona rockowej legendy, ośmieliła się sama zostać gwiazdą rocka. Okazuje się, że świat rocka, do którego wtargnęła żona Kurta Cobaina, to świat wybitnie męski. Kobiety są tu głównie po to, by umilać życie uwielbianym przez tłumy fanów idolom.
Nieźle wyraził to w książce o T. Love lider tego zespołu Muniek Staszczyk: „To jest strasznie chłopacka przygoda. Jesteś z chłopakami w różnych miejscach, możesz wspólnie spędzać czas, grać muzę na scenie, bawić się, pić, imprezować, być podrywanym przez dziewczyny. Każdy chłopak o czymś takim marzy. Każdy chłopak niezależnie od tego, czy ma lat naście czy czterdzieści kilka”.
Muniek ma rację – rock to młodość, ale młodość chłopięca, a nie dziewczęca. Spójrzmy na początki tej muzyki. Jednym tchem wymieniamy megagwiazdorów, jak Bill Haley, Elvis Presley, Jerry Lee Lewis, Little Richard. Wanda Jackson czy Brenda Lee mogłyby być pionierkami rocka kobiecego, ale traktuje się je marginalnie. Umyka z pamięci nawet to, że nazwa rock and roll wzięła się z piosenki śpiewanej przecież przez kobietę – czarną bluesową wokalistkę Trixie Smith.
Kultura chłopięca
W latach 80. amerykańska badaczka kultury E. Ann Kaplan w eseju poświęconym fenomenowi piosenkarki Madonny podjęła polemikę z feministką Judith Butler, która uznała Madonnę za reprezentantkę „kultury dziewczęcej”. Według Kaplan, nie można mówić o autonomicznej kulturze dziewczęcej w przypadku wykonawczyni funkcjonującej w warunkach narzucanych przez światowy (czyli amerykański) show-biznes, który kobiecość traktuje przede wszystkim jako towar adresowany do heteroseksualnych mężczyzn. Tak rzeczywiście było w latach 80., czyli w dekadzie MTV, co oznaczałoby, że tamte czasy niewiele się pod tym względem różniły od epoki początków rocka. Ktoś powie, że występy Madonny to zwyczajna estradowa komercja, podczas gdy rock był czymś z gruntu innym, co przeciwstawiało się skostniałej rutynie i obyczajowym schematom.
Rzeczywiście, mitologiczną aurę wokół rocka i jego idoli wypełniają przede wszystkim motywy buntu i transgresji. Wymiar buntowniczy zyskały nawet biodra Elvisa Presleya, których nie chciała pokazywać amerykańska telewizja w obawie przed oskarżeniami o demoralizację. Buntownicza miała być witalność i spontaniczność tańca, a także podkreślanie konfliktu między młodością a starością. A przecież Elvis karnie słuchał swego menedżera „pułkownika” Parkera, skrajnego konserwatystę, który wysłał podopiecznego do ochotniczej służby wojskowej, by podkreślić jego wizerunek jako przykładnego obywatela.
Beatlesi w początkach kariery też grali role grzecznych chłopców, byli pierwowzorem boysbandu, który miał się podobać wszystkim. Prawda jest taka, że kultura młodzieżowa tamtych czasów wraz z jej muzyką była po prostu przeznaczonym dla nastolatków wariantem kultury popularnej (wtedy nazywanej masową) i zachowywała wszelkie jej główne cechy, łącznie z podatnością na komercjalizację, rudymentarnym konformizmem oraz imperatywem niewtrącania się do polityki. Polityczny był folk z jego protest songami, ale nie rock’n’roll, dedykowany roztańczonej młodzieży. No i jeszcze – parafrazując przywołaną wyżej polemikę Kaplan z Butler – kultura młodzieżowa epoki młodego Presleya była nie tyle młodzieżowa, ile chłopięca.
Może i z tych powodów rock nie starał się podważać tradycyjnego podziału ról społecznych według płci. W piosenkach dawnych rock’n’rollowców on jest zawsze rycerzem walczącym o serce wybranki, a ona przyjmuje lub odrzuca hołdy. Elvis prosił „kochaj mnie czule” i obiecywał „będę twój na wieki”, ale nawet Rolling Stonesom zdarzała się pochwała tzw. tradycyjnych wartości. W piosence „The Sider and the Fly” młody Mick Jagger śpiewał: „Nie chcę być sam/ale kocham moją małą, która została w domu/Pamiętam, co powiedziała/Powiedziała, nie opowiadaj kłamstw, zachowaj wierność/Kiedy skończysz występ, idź spać/Nie mów »cześć« jak pająk do muchy…” (tłum. Daniel Wyszogrodzki).
Cytowana piosenka Stonesów jest może nie tyle manifestem wierności, ile dowodem dobrze już znanej w połowie lat 60. swobody seksualnej, panującej w rockowej branży. Z definicji idol nie mógł sam spędzać nocy w pokoju hotelowym. Jeszcze zanim na dobre rozgorzała rewolucja obyczajowa, pojawiło się zjawisko groupies – fanek, które jeździły za ulubionymi zespołami właśnie po to, by dostarczać im erotycznych uciech w trakcie tras koncertowych. Układ, w którym dziewczyna oddaje się gwiazdorowi, nie jest niczym innym jak odwzorowaniem dominującej praktyki kulturowej: mężczyzna walczy i rządzi, a kobieta ma być po prostu jego odpoczynkiem.
Chyba żaden ze znanych rockmanów nie skarżył się na taką sytuację – wynika to choćby z coraz liczniej wydawanych biografii i autobiografii słynnych gwiazd rocka. Keith Richards w opublikowanej niedawno książce obnaża tajemnice alkowy własnej i Micka Jaggera (popisy, kto mógł się pochwalić okazalszymi atrybutami męskości), dziwi się trochę z perspektywy dziesięcioleci, jak głęboko zapadał się w otchłań totalnej rozwiązłości, ale nie zastanawia się nad tym, czy te wszystkie kobiety, które on i inni bogowie estrady spotykali na swojej drodze, czuły się dobrze w roli poddanych wojownika.
Do stałych tropów książek o życiu rockowych gwiazdorów należy obraz, w którym bohater obserwuje ze sceny rosnącą ekscytację zapatrzonych weń dziewczyn z widowni. Rozwibrowane seksualnie młode samice oddają hołd samcowi alfa z gitarą i mikrofonem. Histerycznie domagają się choć odrobiny uwagi, obnażając swoje piersi. Ta figura – on wysoko na scenie, ona niżej na widowni – pojawiała się też w piosenkach, choćby w „Foxy Lady” Hendriksa.
Dziewczyna w garści
Nieco inną sprawą jest jednak jawna manifestacja męskiego szowinizmu, co też można znaleźć w twórczym dorobku autorskiego tandemu Jagger–Richards. Odbywane teraz jubileuszowe koncerty Stonesów z okazji półwiecza istnienia zespołu zawierają m.in. stary przebój „Under My Thumb”. Słyszymy w nim: „Mam w garści dziewczynę (…)/Tylko ode mnie zależy, żeby robiła to, co się jej każe/Tylko ode mnie/Stało się/Mam ją w garści” (tłum. Daniel Wyszogrodzki).
Piosenka pochodzi z albumu „Aftermath” z 1966 r. i nie jest jedynym przykładem seksistowskiej ideologii i tendencji do poniżania kobiet. Kilka przykładów: „Jesteś przestarzała, moja mała/Jesteś staroświecka, moja mała/Jesteś nie na czasie/Zostałaś porzucona/Na dobre opuszczona/Bo, kochanie, nie jesteś na czasie” („Out of Time”); „Na co tylko miałem ochotę, wystarczyło, że jej powiedziałem/Chyba w końcu załapała, że chodziło mi wyłącznie o pieniądze/Całe szczęście, że nie żywiłem do niej żadnego uczucia” („High and Dry”); „Spójrzcie na tę głupią dziewczynę (…)/Nie ma na świecie nic bardziej chorego” („Stupid Girl” – tłum. Daniel Wyszogrodzki).
Obecny w tych i wielu innych rockowych tekstach mizoginizm można traktować w kategoriach łamania schematu piosenki o miłości. Zamiast westchnień albo rozpaczy odrzuconego kochanka mamy brutalną wojnę płci. Znajdziemy to zarówno w wyrafinowanej poezji Jima Morrisona, jak i w grubo ciosanych rymach hardrockerów i metalowców. Szczerość emocjonalnego przekazu zamiast lukrowanej pseudosentymentalnej konwencji, która królowała w największych przebojach Binga Crosby’ego czy Deana Martina, a także w łzawych balladach trafiających niekiedy do filmowych westernów.
Tę szczerość rockmani w dużym stopniu zawdzięczali czarnemu bluesowi, w którym pojawiały się często motywy kłótni między kochankami, zdrady i śmierci jako kary za zdradę. Warto przy okazji podkreślić, że w tych starych piosenkach bluesowych, śpiewanych przez Big Billa Bronzy’ego, Howlin’ Wolfa czy Leadbelly’ego, nie ma śladu równouprawnienia. Mamy tam raczej proste odwzorowanie surowych obyczajów tradycyjnej społeczności. Efektem staje się osobliwa sprzeczność w twórczości rockowych spadkobierców bluesa, którzy z jednej strony manifestują swoją pogardę dla wszelakiego establishmentu i konserwatyzmu, z drugiej zaś nie są wolni od iście kowbojskiego maczyzmu, który bardziej przystoi wieśniakowi z zapadłej prowincji niż awangardowemu artyście.
Nie przypadkiem rock przejął w pewnym momencie wzorce charakterystyczne dla gangsterskiej subkultury motocyklowej. Wytatuowani i oćwiekowani brodaci kolesie z Hell’s Angels czy Bandidos budzili przerażenie swoją wizualną obcością, jednocześnie łatwo było ich wpisać w romantyczny mit zmotoryzowanego wędrowca, więc przy okazji stali się kowbojami czasów kontrkultury. Tyle że wbrew temu, co pamiętamy ze słynnego filmu „Easy Rider”, motocykliści nie byli samotnymi jeźdźcami o łagodnych sercach i psychodelicznej wyobraźni, ale agresywnymi osobnikami respektującymi wewnętrzną hierarchię gangu – kobieta reprezentowała tam najniższą kastę, chyba że należała do szefa bandy.
Wolny idol
Wspominana w spektaklu Strzępki i Demirskiego historia Courtney Love i Kurta Cobaina nakłada się – w jakimś przynajmniej stopniu – na inne: Sida Viciousa i Nancy Spungen albo Jima Morrisona i Pameli Courson. W każdym z tych przypadków można mówić o toksycznym związku, ale również o rażącej nierówności statusu kobiety i mężczyzny. W filmowych, prasowych i plotkarskich relacjach sytuacja opisywana jest zawsze z perspektywy męskiej, bo zawsze chodzi o męską, a nie kobiecą biografię. Kobieta jest tu przeszkodą albo ofiarą. Courtney dodatkowo gra rolę czarnego charakteru – oskarża się ją często o to, że przyczyniła się do śmierci męża.
To zrozumiałe, że partnerka idola naraża się na zawiść i nienawiść, zwłaszcza ze strony fanek. Z tego powodu Brian Epstein, menedżer Beatlesów, kazał im ukrywać ich stałe związki z kobietami. Pierwszy basista Stonesów Bill Wyman był o siedem lat starszy od Jaggera i Richardsa i już w momencie debiutu zespołu miał żonę i dziecko – zarówno jego wiek, jak i stan cywilny miały z woli menedżera pozostać tajemnicą. Idol winien być wolny, czyli pozostawać bez zobowiązań wobec kobiet. Najgorsze, co mogłoby się przydarzyć rockmanowi, to opinia pantoflarza.
Co najmniej tak samo ryzykowna może być opinia feministy, o czym świadczy przypadek Johna Lennona. Kiedy śpiewał „Woman Is a Neeger of the World” (Kobieta jest murzynem świata), bulwarowa prasa w Ameryce i Europie skrzętnie przypominała, że pozostaje on pod niezdrowym wpływem Yoko Ono. Lennon był jednym z nielicznych, a może nawet jedynym z panteonu rockowych sław, który idee kontrkultury konsekwentnie zastosował w swojej relacji z kobietą, i okazało się, że ta konsekwencja zupełnie nie pasuje do wizerunku rockowego idola. O wiele lepiej być brutalem, alkoholikiem, narkomanem albo nawet psychopatą niż aktywnym zwolennikiem feminizmu.
Warto na koniec zapytać, czy dziś mamy do czynienia z taką samą sytuacją jak przed laty, kiedy dla publiczności rockowej wrogiem publicznym musiała być Yoko Ono, albo i później, kiedy po śmierci Cobaina w 1994 r. fani Nirvany publicznie dawali wyraz nienawiści do Courtney Love? Cóż, świat nie stoi w miejscu. Czasem przypominamy sobie, że w rocku liczyły się także kobiety, że była Janis Joplin, że świetne płyty wciąż nagrywa Patti Smith. Nawet znany z obcesowości Dylan powiedział kiedyś, że ceni Chrissie Hynde, „bo nie zachowuje się na scenie jak dziwka”. Rock zaczął mieć różne odmiany, także feministyczną. Inna sprawa, że teraz ta muzyka nie wzbudza już aż takich emocji, natomiast sztandar seksizmu nadal triumfalnie powiewa – nad sceną hip-hopu.