Odbywająca się od 1978 r. impreza, której początek dał Robert Redford, z roku na rok zyskuje na znaczeniu. Do Sundance Resort, położonego niedaleko Park City w stanie Utah, przyjeżdżają na warsztaty teatralne, reżyserskie, scenopisarskie i wiele, wiele innych młodzi filmowcy z całego świata. Pokazany w tym roku muzyczny dokument „Muscle Shoals” przypomniał, że do legendarnego już dziś malutkiego miasteczka począwszy od lat 60. ubiegłego wieku przyjeżdżali, by nagrywać tu płyty, najwybitniejsi twórcy epoki: Aretha Franklin, Bob Dylan, The Rolling Stones.
Patrząc na tłumy ludzi ciągnących mimo śniegów i mrozów do kin na pokazy zaczynające się bladym świtem, miałam wrażenie, jakby historia zataczała krąg. Sundance to dziś także coś w rodzaju mekki – tyle że dla filmowców, a nie muzyków. I kulturowe zjawisko sięgające daleko, i z każdym rokiem coraz dalej, poza sam festiwal.
Pokazywane na Sundance przez 10 dni filmy, zarówno dokumentalne, jak i fabularne, złożyły się na obraz Ameryki rozdartej między obozem skrajnie konserwatywnym i skrajnie liberalnym. Zobaczyliśmy kraj składający fałszywe obietnice równości i tolerancji. Społeczeństwo, w którym zamordowanie latynoskiego homoseksualnego chłopca przez białego rówieśnika z klasy część obywateli (biała i heteroseksualna) usiłuje tłumaczyć jako „obronę konieczną” przed „molestowaniem”. Taką historię opowiada jeden z najlepszych (choć niestety nienagrodzony) dokumentów tego Sundance – „Valentine Road” Marty Cunningham.
Jeszcze zanim Sundance się zaczęło, niezwykle konserwatywny, stojący na straży moralności Instytut Sutherlanda (z siedzibą w pobliskim Salt Lake) wystosował do władz festiwalu list, wyrażając zniesmaczenie faktem, że pieniądze na organizację imprezy, promującej obrazy tak sprzeczne z drogimi Utah wartościami rodzinnymi, idą z podatków mieszkańców tego stanu.