Press play! - wciśnij play - krzyknął ktoś w stronę muzyków, bo przerwa pomiędzy utworami zanadto się przedłużała. Spod sceny rzeczywiście trudno było dostrzec, co reprezentanci czterech stadiów łysienia faktycznie wyczyniali za podświetlonymi pulpitami - może sprawdzali przysłowiowe maile? Nikt jednak postawie muzyków się nie dziwił i nie był nią rozczarowany. Występowali wszak legendarni ludzie-maszyny, piewcy inteligentnych robotów i prorocy wirtualnych miłości, autorzy nieoficjalnego hymnu Europy bez granic, który o blisko dekadę wyprzedził podpisanie Układu z Schengen. Mimo że swój ostatni przebój opublikowali trzydzieści lat temu, właśnie teraz wydają się przeżywać kulminację swojej kariery i to z etykietką najważniejszego zespołu wszech czasów.
Przez ponad tydzień w Tate Modern, londyńskiej elektrowni przemienionej w najpopularniejszą galerię świata, swoją trójwymiarową retrospektywę realizował zespół, którego nazwa oznacza właśnie elektrownię. I to pierwszy zabawny szczegół „1 2 3 4 5 6 7 8”, ośmioczęściowego przeglądu dorobku Kraftwerk, którzy nad brzegiem Tamizy powtórzyli podobny ubiegłoroczny wyczyn z nowojorskiego Museum of Modern Art. Niżej podpisanemu trafiła się w tej wyliczance trójka. Jak najbardziej szczęśliwie, bo tak jak ogół fanów darzę płytę „Trans Europa Express” z 1977 roku największą sympatią czy też sentymentem, o czym za moment. Wykonanie albumu zajęło jednak ledwie trzecią część dwugodzinnego występu. Potem zespół przypomniał najjaśniejsze punkty reszty swojej dyskografii.
Z miejscem akcji wiąże się inna jeszcze swoistość Kraftwerkowego festiwalu. Podobnie jak przy okazji amerykańskiego maratonu, rozmach wydarzenia krytycy jęli niejako usprawiedliwiać rolą Niemców w świecie (muzyki popularnej). Na łamach „Independent” ceniony krytyk David Stubbs przewędrował od Davida Bowiego i New Romantic (Japan, Duran Duran, Spandau Ballet) przez hip-hop (Afrika Bambaata samplujący „Trans-Europe Express” w pomnikowym utworze „Planet Rock”) oraz klasyczne techno i house aż po dzisiejszych bohaterów spędów młodzieżowych: tanecznych producentów Davida Guettę, Swedish House Mafię czy Deadmau5a. „Guardian” w nagłówku pytał i twierdził zarazem: „Dlaczego Kraftwerk wciąż pozostaje najbardziej wpływowym zespołem świata?”.
Dowodzi się więc wpływu grupy na kluby, ulice, popularne stacje radiowe i stadiony rekrutujące wyznawców spośród tak zwanych zwykłych słuchaczy. Właściwe świętowanie umieszcza się jednak w kontekście prestiżowej świątyni sztuk wysokich, którą uwaga wspomnianej publiczności zwykła raczej omijać. A nawet gdyby było inaczej, to cena 60 funtów - około 300 zł - za wstęp na każdy z koncertów stanowi dla większości studentów czy licealistów cenę zaporową. Na przekór więc usilnym staraniom prasowych piewców, Kraftwerk konsekwentnie odkleja się od „muzyki popularnej”, a brata ze „sztuką współczesną”. Bliżej im dziś do „modernizmu” niż „popu”. Co znów starych wyznawców szczególnie jednak nie zdziwi: u swego zarania na przełomie lat 60. i 70. grupa częściej grywała w muzeach i galeriach niż klubach czy na uczelniach.
Wydźwięk dorobku Kraftwerk w 2013 roku nie ma za to nic wspólnego z ówczesnym. Przy okazji pierwszych wizyt die Mensch-Maschinen na Wyspach brytyjscy dziennikarze wyzywali Niemców od cyberparodii artystów, a w porywach porównywali nawet do nazistów. Tymczasem ich sterylna muzyka w kontekście chłodnej Sali Turbin okazała się generować emocje i skojarzenia biegunowo przeciwne tym generowanym przed czterema dekadami. Czy to melodie i brzmienie „Das Model”, czy to pocieszna (mimo nowoczesnego trójwymiaru - wszystkich zaopatrzono w okulary 3D) animowana scenka z volkswagenem garbusem przemierzającym idylliczną „Autobahn” budziły wyłącznie ciepłą tęsknotę za erą długich fal radiowych i wytartych klawiszy kalkulatorów. Sama muzyka Kraftwerk nie zestarzała się może bardziej niż powinna. Za to jej otoczka - znacznie bardziej niż realia, którym swoimi futurystycznymi wizjami Kraftwerk usiłował swego czasu umknąć.
Na sentymentach wachlarz doznań jednak się nie kończył. Naiwną asfaltowo-trawiastą sielankę „Autobahn” muzycy zderzyli z poprawionym politycznie (na początku lat 90.), lecz pierwotnie dwuznacznym światopoglądowo „Radioactivity”. Przewodzący formacji 66-letni Ralf Hütter - ostatni przedstawiciel oryginalnego składu Kraftwerk - oprócz japońskich zwrotek dopisał do litanii promieniotwórczych miast (Czernobyla, Harrisburga, Sellafield i Hiroszimy) wciąż nie do końca opanowaną Fukuszimę. W kontekst afery dopingowej Lance'a Armstronga wymownie wpisało się naiwne „Tour de France”, przeciwstawiające grzechom współczesnego kolarstwa dziewiczy entuzjazm pierwszych pokoleń sportowców i - przede wszystkim - kibiców. W ostatniej części występu muzycy odważnie skonfrontowali się ze współczesnością. Odświeżając nieco brzmienie swoich późniejszych utworów, dowodzili genetycznego pokrewieństwa z mniej i bardziej radykalnymi przejawami muzyki elektronicznej końca XX i początku XXI wieku.
Z kwartetu manekinopodobnych postaci ustawionych na scenie niezbędny wydał się tylko wspomniany Ralf Hütter. Zasilał wokoder w sposób jak najbardziej analogowy, odpowiadał również za nieprogramowane partie klawiszy - tematy przewodnie i solówki. Najmłodszy Falk Grieffenhagen sporą część koncertu spędził profilem do widowni, ostentacyjnie podziwiając poczynania kolegów, toteż sprawiał wrażenie statysty najętego tylko dla wizualnego dopełnienia kwartetu. To on jednak odpowiadał za synchronizację olśniewających pomimo swej retro-futurystycznej prostoty projekcji z muzyką. Gdy w trakcie „Showroom Dummies” ekran pękł na kilka kawałków, a powietrze przeciął huk tłuczonego szkła, wszyscy odruchowo rozglądaliśmy się po sali zwiedzeni sprzężoną z wizualizacjami kwadrofonią. Na jako-tako zajętych - podobno liniami basu i pętlami perkusyjnymi - wyglądali dopełniający kwartetu Fritz Hilpert oraz Henning Schmitz. Albo przynajmniej zajętość sprawnie pozorowali. Prawdy pewnie nigdy nie poznamy i nie szkodzi, bo owej niepewności koncerty Niemców paradoksalnie zawdzięczają niemałą część swego uroku.
O zainteresowaniu londyńskimi widowiskami Kraftwerk najwięcej mówi to, że serwery Tate Modern zastrajkowały tuż po rozpoczęciu sprzedaży biletów. Przed każdym z występów wejście do galerii okupował mały tłum optymistów, łudzących się, że któryś z zaledwie 800 szczęśliwych posiadaczy wejściówek pozwoli sobie nie dotrzeć na czas po ich odbiór (o chęć odsprzedania miejsca nikt nawet nie pytał). I tutaj dobra wiadomość dla polskich fanów Kraftwerk: 28 czerwca zespół przyjedzie do Poznania na festiwal Malta, aby dać wprawdzie jeden tylko koncert, za to na terenie mieszczącej wiele tysięcy osób Starej Gazowni. O bilety powinno być więc łatwiej, nawet jeśli występem zainteresują się rodacy występujących. Tegorocznym „idiomem” Malty jest, nie inaczej, Człowiek-Maszyna. Luddystów uspokajam: mimo futurystycznych strojów, generowanych tonów i projekcji 3D w przypadku Kraftwerk akcent pada dziś zdecydowanie na człon ludzki.
Kraftwerk - „1 2 3 4 5 6 7 8”, Tate Modern, Londyn, 6-14 lutego 2013