Otóż rewolucja jest obca naturalnym procesom, jakie zachodziły w języku polskim. Od kiedy w XII w. Polacy przejęli alfabet łaciński, który nie był szyty na ich fonetyczną miarę, całe stulecia zajęło im – pozostając przy tej krawieckiej metaforyce – fastrygowanie pasującego na nich ubrania (fonia z grafią powinny tworzyć materiał jednolity). Była to praca żmudna, która początkowo przypadła w udziale kościelnym skrybom. Setki lat wysiłków nad ujednoliceniem polskiej ortografii sprawiły, że jej obecny stan to system spójny i – przede wszystkim – konsekwentny.
Zacytujmy raz jeszcze Jasieńskiego, którego manifest jest świetnym punktem wyjścia do dyskusji o zrewolucjonizowaniu zasad pisowni: „Absurdem jest dla wyrażeńa jednego i tego samego dźwięku używańe 2 rużnyh znakuw (liter)”. Tyle że postulowana przezeń (i to nie dla żartu!) zamiana ó na u byłaby etymologicznie nieumotywowana, a uproszczenie ortografii uniemożliwiłoby prześledzenie ewolucji, jaką przez wieki przeszły poszczególne wyrazy. Dzięki obecnemu stanowi polskiej ortografii w zasadzie każdy z nas może się zabawić w etymologicznego detektywa i np. stwierdzić, że nazwa warszawskiego Bródna nie ma swego źródłosłowu w brudzie, ale pochodzi od okolicznego brodu wiślanego (oboczność o:ó).
Zestawienie brud/bród każe zwrócić uwagę na jeszcze jeden problem: uproszczenie ortografii w sposób znaczny uszczupliłoby zasób leksykalny słownika, który i tak już jest bogaty w formy homonimiczne. Weźmy choćby triadę: bóg/Bug/buk, sprowadzoną (idąc tropem Jasieńskiego) do jednej formy: buk (na początku zdania pisana z wielkiej litery). Przy obecnym stanie ortografii wszystko jest semantycznie jasne już na wstępie, łącznie z odmianą przez przypadki. Po uproszczeniu zasad nie dość, że deklinacja nastręczałaby mnóstwa problemów (D.