Gdy jesienią rozeszła się wiadomość, że Disney (ściślej: The Walt Disney Company) kupił „Gwiezdne wojny” (dokładnie: Lucasfilm), na galaktykę padł blady strach. Jedni, niewiele myśląc, wyobrażali sobie, że Myszka Miki zostanie rycerzem Jedi i zacznie wywijać mieczem świetlnym, inni dowodzili uczenie, że Disney na science fiction się nie zna, czego dowodem miała być niedawna klapa „Johna Cartera”, arcydrogiej marsjańskiej przygodówki.
Co ciekawe, wielbicieli kosmicznych światów stworzonych przez George’a Lucasa i przezeń uśmierconych – bo przecież kolejnych części sagi miało już w ogóle nie być – uspokajali wierni poddani Spidermana, Kapitana Ameryki i innych superbohaterów z komiksowej stajni Marvela, zakupionej przez Disneya trzy lata wcześniej. Marvelowi sojusz z gigantem rodzinnej rozrywki wyszedł bowiem na dobre. Z biznesowego punktu widzenia również, ale przecież nikt nie zrobi interesu na kultowych, budzących emocje postaciach, narażając się legionom ich wyznawców. Disney nie zarżnie więc Dartha Vadera znoszącego złote jajka.
Nową falę kontrowersji wywołała niedawna decyzja powierzenia reżyserii kolejnych części sagi J.J. Abramsowi. To fachowiec wysokiej klasy, ale przecież równolegle pracuje nad następnymi kinowymi częściami „Star Trek”. Dla fanatyków obu filmowych światów takie połączenie jest trudne do zaakceptowania. To tak, jakby trenowanie Realu Madryt i FC Barcelony powierzyć temu samemu człowiekowi.
Lucasfilm w dobrych rękach
– Fani „Gwiezdnych wojen” mogą w spokoju czekać na kolejną odsłonę sagi. Znaleźli się w dobrych rękach – potwierdza Zenia Mucha, wiceprezes The Walt Disney Company, szefowa działu komunikacji koncernu.