Co zostanie zapamiętane z tegorocznej nocy oscarowej? Z drobnych wydarzeń pewnie upadek młodej aktorki Jennifer Lawrence, która potknęła się na schodach, może także z wrażenia, iż to ona odbiera tę nagrodę, a nie, jak się powszechnie spodziewano, Jessica Chastain. Z ważniejszych – prawdziwa inwazja muzyki. Chwilami można było odnieść wrażenie, iż w Dolby Theatre nagradza się nie filmowców, lecz piosenkarzy. Na scenie pojawiła się niemal cała obsada „Les Miserable”, śpiewając jeszcze gorzej niż na ekranie. Mieliśmy też prawdziwe gwiazdy: Shirley Bassey, Adele, Barbrę Streisand, Norah Jones. Prawdopodobnie miało to przyciągnąć przed telewizory młodszą publiczność, którą formuła oscarowa po prostu nudzi. Ale wyglądało trochę tak, jakby Akademia głośną muzyką chciała zagłuszyć wątpliwości, czy naprawdę dokonała najlepszych wyborów. Nominacje wskazywały, że był to udany sezon, co nie zawsze potwierdzały Oscary.
Jak pokazać wroga
„Operacja Argo” została najlepszym filmem, lecz Affleck nie dostał nawet nominacji w kategorii najlepszy reżyser; z czego wynika, że najlepszy film roku miał nie najlepszego reżysera. Najwięcej statuetek, aż (czy raczej: tylko) cztery, zdobył baśniowy obraz Anga Lee „Życie Pi” według bestsellerowej książki. Historia chłopca i tygrysa, płynących razem przez ocean, daje wyobrażenie o możliwościach technicznych dzisiejszego kina. Dość powiedzieć, że film kręcono głównie w basenie, zaś tygrys jest bodaj w 86 proc. tworem komputerowym. Ang Lee, odbierając nagrodę dla najlepszego reżysera, był chyba trochę stremowany, ale może to tylko wrodzona skromność Chińczyka.
Biorąc pod uwagę rekordową liczbę dwunastu nominacji dla „Lincolna”, można by uznać, że to najpewniejszy kandydat do najbardziej prestiżowej nagrody.