Gdyby nieodżałowany wizjoner nowych mediów Marshall McLuhan mógł wziąć udział w nowojorskiej prapremierze Sony PlayStation 4, zapewne nie byłby niczym zaskoczony. Nawet tym, że główna bohaterka gali w The Hammerstein Ballroom – jeszcze wiek temu sali operowej – niczym kapryśna diwa nie raczyła zaszczycić swoją obecnością przybyłych dla niej z całego świata dziennikarzy.
Pokazano jedynie nowy pad – kontroler, dzięki któremu gracz zanurza się w wirtualnym świecie: steruje swym awatarem, wydaje komendy. Skonsternowani goście w pierwszej chwili poczuli się jak spragnieni pędu kierowcy, którym pomachano przed nosem kluczykami do stacyjki, zamiast pokazać auto, ale autor „Galaktyki Gutenberga” pewnie nie okazałby rozczarowania. Będące w istocie interaktywnym wideo nowe medium postrzegałby pewnie jako jeszcze bardziej „dotykowe” i – według swej klasyfikacji – bardziej „zimne” (czyli wymagające wysokiej partycypacji, angażujące, „włączające”) niż wiodąca w jego czasach pod tym względem telewizja. Pad plus idea ilustrowana pokazem ruchomych obrazów z gier przyszłości? – czego chcieć więcej, konsola to tylko nieistotne pudełko schowane w szafce pod telewizorem.
PlayStation 4 „włączy” i zaangażuje odbiorcę w jeszcze większym stopniu niż jakakolwiek konsola do gier w przeszłości. Silniej nawet niż Wii, które zmuszało do wstania z kanapy i wymachiwania pilotem jak rakietą w cyfrowej partii tenisa. I będzie to najpewniej cecha szczególna lokomotyw ósmej generacji konsol, po długich latach wyczekiwania spodziewanych na półkach sklepowych w tym roku. Także następny Xbox, o którym nie wiemy jeszcze wiele, musi się bardziej – mówiąc językiem McLuhana – „schłodzić”.