Jeśli chodzi o dramaturgię, The Flaming Lips zaczynają w takim punkcie, w którym inni kończą. Podobno na trasy koncertowe zawsze zabierają dodatkową ciężarówkę wypakowaną tylko balonikami i konfetti. Łatwo w to uwierzyć, widząc zespół na scenie. Najpierw poddana wcześniej starannej rekrutacji („Czy chcesz przez tydzień nadmuchiwać balony?”) ekipa technicznych przebranych za teletubisie rozstawia armatki na konfetti, potem wychodzą członkowie zespołu – jeden w stroju pluszowego różowego królika, drugi przebrany za szkielet. Wreszcie lider Wayne Coyne stacza się ze sceny w publiczność w przezroczystej plastikowej kuli.
Koncerty The Flaming Lips to zjawisko: operują wprawdzie fragmentami filmów, musicali, zdjęć dokumentalnych, ale mają bardziej swobodny, bezpośredni, nieco nawet cyrkowy charakter niż wielkie produkcje sceniczne Madonny albo Beyoncé. To bardziej przedstawienie w stylu starych rockowych show z lat 70. Coyne zamiast ton laserów używa prostych chwytów, strasząc na przykład rozkrwawionym czołem podczas utworu „The Spark That Bled”. Krew spływa na elegancki garnitur od Dolce &Gabbana, wprawiając później w zdumienie bodyguardów za sceną, którzy – nie widząc, co się wydarzyło – z reguły zaczepiają schodzącego za kulisy wokalistę i oferują pierwszą pomoc.
Tymczasem zabieg jest dokładnie wymyślonym i przećwiczonym elementem przedstawienia, sztuczną krew Coyne kupuje od lokalnego producenta w Oklahomie, pakuje ją w małe ampułki, upewniając się, że nie pozostawi trwałych plam na odzieży. The Flaming Lips to zespół szaleńców, ale nie idiotów.
Doświadczenia w restauracji
Zaczynali od dość prymitywnej i prostej muzyki garażowej jako podrzędny zespół z Oklahomy – centralnie położonego amerykańskiego stanu w kształcie rondla, który muzycznie kojarzył się dotąd przede wszystkim z broadwayowskim musicalem „Oklahoma!