Wydaje się, że sukces ekspozycji pozostaje w prostej zależności od jakości zgromadzonych dzieł. Praktyka jest jednak nieco bardziej skomplikowana. Bo z jednej strony mamy, coraz ważniejszą w dzisiejszym świecie, otoczkę promocyjną, dzięki której z wydarzeń banalnych czyni się wydarzenia spektakularne. A sprawny piarowiec potrafi przekonać, że choć główną atrakcją wystawy nie jest obraz Tycjana, a tylko jego ucznia, wielkiej różnicy to nie czyni. Z drugiej zaś strony na sukces składają się przeróżne zabiegi kuratorskie, które mają utwierdzić zwiedzających w przekonaniu, że warto wydać 15 zł na bilet.
Wszystko zaczyna się od czegoś, co muzealnicy nazwą kuratorską wizją, czyli mówiąc mniej ozdobnie – pomysłem na wystawę. Patent najprostszy to wystawa monograficzna. Można w ten sposób zaprezentować grupę artystyczną, nurt sztuki, ba, całą epokę, jak choćby niedawno – Jagiellonów na Zamku Królewskim w Warszawie. Ale najczęściej wystawy monograficzne (zwane dumnie retrospektywami) biorą na warsztat konkretnego twórcę. Najlepiej na tyle zasłużonego, by jego nazwisko jakkolwiek kojarzyło się zwiedzającym.
Kombinować się tu za wiele nie da; cała sztuka polega na tym, by zgromadzić jak najwięcej prac (wówczas uzasadniony staje się przymiotnik „reprezentacyjna”) i zawiesić je lub ustawić w porządku dat ich powstania, od dziecięcych rysunków po wstrząsające dzieła będące świadectwem rozrachunku sędziwego twórcy ze światem. Monograficzna wystawa Tycjana, Vermeera czy Rubensa gdzieś w świecie, a Matejki, Malczewskiego czy Nowosielskiego w Polsce zawsze mogą liczyć na powodzenie.
Zawęzić albo poszerzyć
Dla urozmaicenia zakres wystawy monograficznej można jakoś zmodyfikować. Jeżeli twórca namalował zbyt wiele, by pokazać wszystko, to wybieramy sobie jakiś wątek (np. obrzędy u Axentowicza). Najpotężniejsze instytucje muzealne pozwalają sobie niekiedy na monografie, których tytuły brzmią dla nas jak bajka o żelaznym wilku typu: autoportrety Rembrandta (Mauritshuis w Hadze) czy późny Caravaggio (National Gallery w Londynie), bo dla nas jakakolwiek, choćby pojedyncza i będąca rysunkiem na serwetce, praca Rembrandta lub Caravaggia jest już wydarzeniem.
Można też monografię poszerzyć o „… i jego czasy”, „… i jego epoka”, a nawet „… i jego świat”. Kurator zawsze powie, że to potrzeba pokazania twórczości na szerszym tle. Złośliwcy szepną, że zebrano za mało dzieł i trzeba czymś sztukować. Wystawy monograficzne to wielka frajda dla kuratorów uwielbiających miesiącami dociekać, czy dany rysunek powstał w marcu czy kwietniu 1856 r., a dla widzów wielka frajda pod hasłem: „ależ on tego dużo namalował”.
Bardziej wyrafinowaną formą są wystawy, nazwijmy je, konfrontacyjne. Tu w jednej ekspozycji zderza się dwóch, trzech artystów. Sprawny intelektualnie kurator przekonująco uzasadni zestawienie dwóch dowolnych twórców, nawet Botticellego z Duchampem. W praktyce jednak są to zazwyczaj pary dość oczywiste. Ten typ muzealnych puzzli szczególnie popularny jest na Zachodzie i trzeba przyznać, że wychodzą z tego niekiedy wystawy fascynujące, jak Rembrandt–Caravaggio (Rijksmuseum), van Gogh–Matisse (Muzeum van Gogha), Freud– Bacon (Fundacja Maeght), Mistrz z Flémalle–Rogier van der Weyden (Gemaldegalerie Berlin), Duchamp–Man Ray–Picabia (Tate Modern) czy wystawy zaskakujące, jak Monet–Kandinsky–Rothko (Kunstforum Wiedeń) czy van Gogh–ekspresjoniści (Muzeum van Gogha).
Chmury i dziecko
I wreszcie ogromny obszar wystaw tematycznych i problemowych. Praktycznie trudno wymyślić hasło, na które nie wpadłby już kiedyś jakiś pomysłowy kurator. Pamiętam nawet poważne wystawy sztuki poświęcone włosom (Museo Civico w Bolonii) czy cyfrom (Centro Arte Contemporanea w Mediolanie). Tematem może być portret i władza, chmury i dziecko, wolność i śnieg, naród i radość itd., itp. Tate Modern zorganizowało niegdyś wielką wystawę o materii, zdawałoby się, kompletnie nieartystycznej: podglądaniu i nadzorze. Cykl świetnych, monumentalnych wystaw problemowych przygotowano w ostatnich latach w Centre Pompidou (np. „Kobiety w sztuce” i „Taniec w sztuce”).
Niegdyś wystawy problemowe bywały kamieniami milowymi polskiego muzealnictwa, by wspomnieć legendarne „Romantyzm i romantyczność” czy „Polaków portret własny”. A jeszcze dwie dekady temu wyznaczały trendy, jak choćby „Antyciała”. Dziś organizuje się je dużo rzadziej, choć zdarzają się ciekawe, jak „Wywyższeni” (Muzeum Narodowe w Warszawie) czy „Siusiu w torcik” (Zachęta).
Szczególną podgrupę wystaw problemowych stanowią te poświęcone problematyce okołocielesnej i okołoerotycznej. Szczególnie po sukcesie ekspozycji „Kobiecość – męskość” w Centre Pompidou w 1996 r. nastąpił prawdziwy ich wysyp. Tylko w ostatnich kilku latach zagłębiałem się w różne aspekty golizny, m.in. na wystawach poświęconych sadyzmowi i masochizmowi (Kunsthalle Graz), burdelowi i buduarowi (Kunsthalle Frankfurt), męskiemu aktowi (Leopold Museum), prawdziwym romansom (Villa Struck), nie mówiąc już o wielkiej panoramie „Sztuka i seks od Antyku po współczesność” (Barbican Centre). Nasz wkład w ów nurt w ostatnich czasach to sztuka gejowska (Muzeum Narodowe w Warszawie) oraz „Płeć? Sprawdzam!” (Zachęta pospołu z MUMOK). Jak na katolicki kraj, to i tak sporo.
Dobre nazwisko na afiszu
Dobry pomysł na wystawę to jedno, a dobry tytuł to zupełnie coś innego. Trzeba przyznać, że muzealnicy to społeczność dość konserwatywna, niechętnie sięgająca po słowne szarady i kalambury. Uwielbiają tytuły proste, informacyjne. Zatem wystawa prac Wojciecha Weissa na 90 proc. będzie się nazywała „Wojciech Weiss”, a Pabla Picassa – „Pablo Picasso”. Poniekąd słusznie, bo nic lepiej nie przyciągnie widzów niż dobre nazwisko. Jeżeli jest dobre. Bo jeśli czytam: „Hipolit Kociubiński – retrospektywa”, i w głowie pojawia się totalna pustka, to głęboko się zastanawiam, kto wierzy w siłę sprawczą takiego hasła. Spośród tytułów wystaw sztuki dawnej, które wychodziły poza standard, moje ulubione są dwa: „Bad painting – good art” (MUMOK) oraz „C’est la vie” (Musée Maillol) – dla ekspozycji poświęconej wątkowi śmierci w sztuce.
Dużo więcej inicjatywy, a niekiedy wręcz poczucia humoru w nazywaniu wykazują kuratorzy sztuki współczesnej. Być może nawet przesadzają w drugą stronę: tytuł wystawy brzmi intrygująco, ale nie wiadomo, o co chodzi. Oto tylko kilka z cyklu ekspozycji, które odbyły się kilka lat temu w Centrum Sztuki Współczesnej: „Ostatni zapala światło”, „Pożar Kwatery Głównej Straży Pożarnej”, „Kara i zbrodnia”, „Dział nauki i nauczania”, „Odwrotnie niż odwrotnie i znów odwrotnie”, „Ekshumacja pewnej metafory”, „Różnorodna, bogata w odmiany i licznymi łożyskami biegnąca sztuka naszych czasów”.
Większość wystaw powstaje według schematu: najpierw pomysł, później dobór dzieł i na końcu tytuł. Ale czasami się zdarza, że dzieła są, pomysłu brak i tylko tytuł trzeba wymyślić. A im bardziej rozległa i zróżnicowana jest kolekcja do pokazania, tym trudniej o sensowne, spajające całość hasło. I wówczas stosuje się słowa i zwroty-wytrychy. Jeżeli więc w nazwie wystawy występują słowa takie jak: „wizje”, „tropy”, „panorama”, „konteksty”, „wizerunki”, to może oznaczać tylko jedno: różnorodności zebranych prac nijak nie da się koncepcyjnie okiełznać. Podobnie jest ze zwrotami: „od… do…” lub „między… a…”. Na pierwszy rzut oka sugerują głębszą syntezę dziejów sztuki, w praktyce pozwalają do jednego worka wrzucić rzeczy, które merytorycznie umiarkowanie do siebie pasują. A przy okazji zanęcić dobrymi nazwiskami.
Tak jest i we Wrocławiu na wystawie „Od Cranacha do Picassa” – wiele wybitnych lub bardzo dobrych dzieł zebranych bez głębszej myśli przewodniej. Ale patent to sprawdzony; swego czasu wystawa „Od Maneta do Gauguina”, choć artystycznie przeciętna, biła w Polsce rekordy frekwencji i w trzech kolejnych muzeach zgromadziła ponad pół miliona zwiedzających.
Sztuka w oprawie
I wreszcie ostatni element kuratorskiej walki o widza: aranżacja wystawy. W muzealnictwie od dawna konkurują ze sobą dwie szkoły. Pierwsza głosi, że sztuka powinna bronić się sama, bez teatralnych sztuczek. Druga zaś przekonuje, że w dzisiejszych czasach dominacji popkultury nawet najbardziej szlachetną sztukę trzeba wesprzeć atrakcyjną oprawą. Praktyka pokazuje, że istnieje dość wyraźna prawidłowość: im wyższej klasy są zgromadzone obiekty, tym mniejsza skłonność kuratorów do rozbudowywania scenografii. Stąd w dużych i prestiżowych muzeach (szczególnie europejskich) rzadko możemy spotkać się z aranżacyjnymi fajerwerkami, zaskakującymi układami przestrzennymi, pracochłonnymi dekoracjami.
W Polsce nie posiadamy magazynów wypełnionych po brzegi arcydziełami, nic więc dziwnego, że skłonność kuratorów do teatralizacji ekspozycji jest dużo większa. Potrafi pod tym względem zaskoczyć stołeczna Zachęta (choćby niedawna wystawa Juliana Antoniszczaka), ale chyba najbardziej dekoracyjne są ekspozycje w Muzeum Narodowym w Krakowie. W ostatnich latach bardzo efektownie pokazywano tu sztukę amerykańską, kolekcję Starmachów, a nawet dawne torebki i mieszkania Polaków.
Wszystkim planującym aktywne spędzenie Nocy Muzeów przypominam więc: myślicie, że to wy wybieracie sztukę? Błąd. To sztuka coraz częściej wybiera was.