Zdarzają się na Biennale malutkie, kryształowe górskie jeziorka, z których można się napić i w których można się przejrzeć. Jak choćby tegoroczny minifestiwal chińskiego artysty Ai WeiWei. Ale generalnie sztuka w Wenecji płynie sobie dwoma szerokimi i niezależnymi od siebie nurtami. Pierwszy stanowią tzw. pawilony narodowe. Formuła to wyjątkowo archaiczna i równocześnie zaskakująco trwała, bo potrzeba posiadania własnej, niezależnej krajowej reprezentacji będzie zawsze silniejsza od zdrowego rozsądku.
Ci, którzy pomyśleli o swojej obecności w Wenecji wystarczająco wcześnie (gdzieś u schyłku XIX w.), dziś mają własne pawilony w centralnej części Gardini – miejscu artystycznych spotkań. Pozostali albo szukają sobie skrawka terenu gdzieś w mieście, albo liczą, że taki skrawek zaproponują im organizatorzy. Co roku pojawiają się nowe kraje. Tym razem po raz pierwszy prezentują się takie potęgi współczesnych sztuk wizualnych, jak Bahamy, Tuvalu, Malediwy, Angola czy Wybrzeże Kości Słoniowej, a nawet Watykan.
Zwiedzanie pawilonów narodowych jest jak gra w rosyjską ruletkę, tyle że z odwróconymi proporcjami: w siedmiu na osiem strzałów kula sztuki rozrywa nam mózg banałem, naiwnością, powtarzalnością, zagmatwanym przekazem, bełkotem, pozaartystycznymi motywami. Każdy coś się stara ugrać.
Kraje z jarzmem wojny opowiadają więc o wojnie, a kraje z piętnem biedy – o biedzie. W pawilonie dotkniętej kryzysem Grecji oglądamy zatem pracę poświęconą, jakżeby inaczej, systemom płatności i wartości pieniądza. Kraje dalekie od Europy chętnie wyciągają na powierzchnię własne mity i kosmologie, kraje rozwinięte nadal bawią się w postmodernizm, żonglując ikonami kultury, popkultury czy sztuki (np.