Paul McCartney przywitał ten rok naprawdę mocnym akcentem. W filmie dokumentalnym „Sound City” Dave’a Grohla, byłego perkusisty zespołu Nirvana (premiera odbyła się w lutym br.), nagrywa w studiu i odtwarza na scenie napisaną wspólnie z Grohlem piosenkę „Cut Me Some Slack”. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że gra cały skład Nirvany (obok Grohla – Krist Novoselic i Pat Smear), piosenka utrzymana jest w wybitnie grunge’owym klimacie, a grający na basie McCartney śpiewa jak… Kurt Cobain. Nikt nie ma wątpliwości, że 72-letni sir Paul może wszystko.
Tę opowieść trzeba jednak zacząć od początku, czyli od Beatlesów. I od fenomenu spółki autorskiej Lennon-McCartney. Byli z Lennonem jak dopełniające się połówki jabłka, odwzorowane na winylach płyt produkowanych w ich wspólnej wytwórni Apple. Ale też jak skłóceni ze sobą bracia syjamscy. Najsłynniejszy tandem w dziejach muzyki popularnej do dziś zdumiewa nie tylko kreatywnością i produktywnością (w ciągu niespełna siedmiu lat napisali wspólnie 180 piosenek), ale także osobliwością wzajemnych relacji. Biografowie obu Beatlesów wiele miejsca poświęcili w swoich książkach ich kłótniom, wzajemnym oskarżeniom, walce o dominację w zespole. Zarówno Philip Norman w „John Lennon. Życie”, jak i Peter Ames Carlin w biografii McCartneya podkreślają dość groteskową niekiedy symetrię tych rywalizacyjnych zachowań. Choćby to, że obaj artyści angażowali do swoich postbeatlesowskich przedsięwzięć własne żony, choć ani Yoko, ani Linda raczej nie były muzycznie utalentowane. Z drugiej strony, pojawiają się w tych opisach liczne świadectwa przyjacielskiego oddania i obopólnej inspiracji Johna i Paula.