W tym roku przypada 175 rocznica urodzin i 120 rocznica śmierci słynnego malarza. A okrągłe jubileusze są zawsze dobrą okazją do refleksji. Tym bardziej że w osobie Matejki mamy do czynienia z prawdziwym fenomenem kulturowym. Prof. Maria Poprzęcka zauważyła niegdyś, iż jedyną powszechnie znaną przez rodaków datą z historii Polski jest 1410 r. Jedynym powszechnie znanym obrazem – odwołująca się doń „Bitwa pod Grunwaldem”. A jedynym malarzem, którego wszyscy znają – jego twórca. Kto wie, czy gdyby kiedyś Matejko, zamiast starcia z krzyżakami, zdecydował się np. na upamiętnienie w wielkim rozmiarze boju pod Kircholmem, to dziś nie recytowalibyśmy, wyrwani z najgłębszego snu, daty 1605 r.
Z czysto teoretycznego punktu widzenia Matejko średnio nadawał się na bohatera narodowego Polaków. Zajrzyjmy mu w życiorys: ojciec Czech, matka Niemka i zadeklarowana protestantka. Ugodowy wobec austriackiego zaborcy, przymilający się cesarzowi, a równocześnie ujawniający antysemickie fobie. Sporo wysiłku trzeba było włożyć i za jego życia, a szczególnie po śmieci, by ten wizerunek wybielić, a to, co niewygodne, przykryć tym, co chwalebne.
W biografii Matejki nie brakowało na szczęście faktów, które proces stawiania na cokołach ułatwiały. Na przykład determinacja w wyborze malarskiej profesji, wbrew woli ojca, ale z rezultatami typowymi dla cudownego dziecka. Wszak legendarnego „Stańczyka” namalował mając 24 lata, zaś efektowne „Otrucie królowej Bony” nawet cztery lata wcześniej. Całe życie pracował ponad siły, hojnie wsparł powstańców styczniowych (ponoć oddał wszystkie swoje oszczędności), zaangażował się w ratowanie krakowskich zabytków, bywał bezinteresowny. Ale chwały przydawało mu przede wszystkim samo malarstwo, które wyjątkowo dobrze odpowiadało naszym gustom i sentymentom narodowym.