Janusz Wróblewski: – Upadek premiera Petra Nečasa, afery korupcyjne, skandale seksualne na najwyższych szczeblach władzy. Co się panu nie podoba w Czechach najbardziej?
Jiří Menzel: – Jest tego bardzo dużo. Od aksamitnej rewolucji stopień zidiocenia moich rodaków gwałtownie się pogłębił. Społeczeństwo w coraz większym stopniu ulega wpływom populistów, traci gust, rośnie niechęć do samodzielnego myślenia. Żywiąc się stereotypami, które bez opamiętania serwują tabloidy i telewizja, Czesi gubią rozsądek i niezależność. Głupcami lepiej się rządzi, dobrze się na nich zarabia, łatwiej manipuluje.
Filmowcy też zgłupieli?
Nie. Filmowcy należą do elity, najbardziej wykształconej i świadomej warstwy społeczeństwa, choć oczywiście wśród reżyserów znajdziemy też czarne owce. Kręcą wesołkowate komedyjki, robią kariery w komercyjnych stacjach, uwiarygodniają medialne kłamstwa. To oni odpowiadają za mącenie ludziom w głowach.
Pan rzadko realizuje filmy, bo nie chce w tym procederze uczestniczyć?
Nie czuję przymusu kręcenia filmów. Ani w czasach komunizmu nie było takiej konieczności, ani teraz. Reżyseria to rodzaj rzemiosła, praca jak każda inna. Odbiorcami moich filmów są osoby myślące podobnie jak ja. Gdybym musiał ich bliżej zdefiniować, powiedziałbym, że są to inteligenci, którzy w niedawnych wyborach prezydenckich głosowali na Karela Schwarzenberga, potomka czeskich arystokratów. Jego rodzina w 1948 r. wyemigrowała do Austrii, zapisując piękną kartę w dziejach antykomunistycznej opozycji. Karel pełnił funkcję sekretarza Vaclava Havla. Niestety, przegrał z Milošem Zemanem.
Najnowszą komedię „Don Juan”, którą uczcił pan jubileusz swojego 75-lecia, też wyreżyserował pan dla nich?
Oczywiście. Nie potrafię powiedzieć, o czym ona jest. Akcja rozgrywa się współcześnie w kulisach teatru, gdzie trwają próby do wystawienia opery Mozarta. Sam napisałem scenariusz (po raz pierwszy). Reszty dowiem się z recenzji.
Nie lubi pan analizować swojej twórczości?
W końcu i tak po obejrzeniu każdy interpretuje po swojemu. W zgodzie ze swoim charakterem, doświadczeniem, wrażliwością. Podpowiedzi autora nie są potrzebne.
A jeśli krytyk się pomyli i odczyta intencje niewłaściwie?
To się nawet często zdarza. Recenzenci zazwyczaj starają się udowodnić, że są mądrzejsi od zwykłych widzów, a już na pewno od reżysera. Dlatego jeśli muszę, wolę słuchać opinii znajomych.
Sześciokrotnie przenosił pan na ekran prozę Hrabala. Był dla pana przyjacielem, mistrzem, artystycznym alter ego?
Starszym bratem. Różnica wieku między nami wynosiła przeszło 20 lat. Jak to w rodzinie, pięknie się różniliśmy. On był dobrze zbudowanym, wysokim mężczyzną, lubił piwo. Ja sięgałem mu do ramion, nosiłem okulary, zamawiałem herbatę. Kiedy się poznaliśmy, nie błyszczałem zbytnio intelektem. W porównaniu z jego doświadczeniem można powiedzieć, że byłem naiwniakiem. Nie przepadałem też za pracą. Na początek udzielił mi lekcji na temat poczucia humoru. Dobra komedia, twierdził, musi dotyczyć poważnych rzeczy. Ale jeśli zaczniesz o nich mówić zbyt serio, skończysz żałośnie.
Słuchał go pan we wszystkim, zgadzał się, czy raczej próbował stawiać na swoim?
Uważałem, że niektóre książki Hrabala są zbyt okrutne. Na przykład „Zbyt głośna samotność”. Ta kafkowska historia o pracowniku składnicy makulatury, który niszczy książki, została napisana rok po słynnym wywiadzie udzielonym przez Hrabala tygodnikowi „Tvorba”. Niesprawiedliwie okrzyknięto go wtedy kolaborantem. Hrabal nigdy nie stał po stronie komunistów. Powieść miał ekranizować Evald Schorm, niestety, zmarł przedwcześnie w 1988 r. i scenariusz trafił do mnie. Przestraszyłem się.
Czego?
Bólu, smutku, tragizmu. Proza Hrabala ma więcej wymiarów, niż pokazuję to w swoich filmach. Pesymizm, którym jest nasycona, łagodzę, bo kłóci się z tym, co sam chciałbym pokazywać. Weźmy prostą scenę tańca. Wokół pięknej, młodej dziewczyny wirują gówna. To się dobrze czyta. Ale jak to nakręcić? W teatrze można jeszcze jakoś zasugerować. Ale w kinie? Nie chciałbym w ogóle na to patrzeć. Albo taki obrazek: dzieciak ze zmiotką zbiera na szufelkę prochy swojego stryjka. Nie umiałbym tego pokazać.
Woli pan jaśniejszą stronę życia?
Dobrze wiem, że życie składa się głównie z przykrych chwil. Tylko nie widzę sensu, żeby przesadnie się nad tym pochylać. Nasz niewesoły świat może i jest najgorszym z możliwych, lecz nawet najtragiczniejsze wydarzenia dadzą się opowiedzieć z dystansem, ironią, w sposób komiczny lub absurdalny, żeby nie gasić nadziei.
Woli pan sielanki.
Dlaczego nie? Zła i obrzydliwości pełno we współczesnej sztuce. Dawniej powstawały o wiele bardziej idealistyczne filmy. Teraz szala przechyliła się w stronę surowości. Brakuje dobra na ekranie. Przez cały czas zajmowałem się komediami. Zarówno w teatrze, jak i w kinie. Moim zadaniem jest pomagać ludziom, żeby chciało im się żyć.
Dlaczego nigdy nie ciągnęło pana do adaptacji Kundery?
Kundera wydaje się przeciwieństwem Hrabala. Patrzy na ludzi z góry, jakby nie był jednym z nas, przy całym szacunku dla jego pisarskiego talentu. Mniej u niego emocji, więcej intelektualnego wyrafinowania, co nie każdemu odpowiada.
Gdyby jednak miał pan zekranizować jakiś jego tytuł, co by to była za książka?
„Żart”, niestety, została już sfilmowana. Ale i tak nie miałbym szans, bo Kundera by mi nie pozwolił.
Dlaczego?
Rozmawialiśmy o tym po premierze „Nieznośnej lekkości bytu”. Był bardzo rozczarowany tym, jak potraktowali jego książkę Amerykanie. Oficjalnie oświadczył, że nikomu więcej nie da praw do adaptacji swojej prozy. Zapytałem go, czy uczyniłby dla mnie wyjątek. Jesteśmy przyjaciółmi, Kundera był moim nauczycielem w szkole filmowej. Ale mi odmówił.
Co pan pomyślał, kiedy kilka lat temu w magazynie „Respekt” na podstawie materiałów wyciągniętych z policyjnego archiwum oskarżono Kunderę, że w czasach stalinowskich donosił na kolegę, który został skazany i odsiedział 14 lat w więzieniu?
Kunderze wyrządzono straszną krzywdę. To było świństwo, prowokacja. Pogoń za sensacją, która wcale nie musi być prawdą. W latach 50. wielu ludzi trafiało na listy informatorów. Co nie znaczy, że świadomie współpracowali z bezpieką. Ja w to nie wierzę, choć o tym nie rozmawiałem z Kunderą. On zresztą wszystkiemu oficjalnie zaprzeczył. Niczego mu nie udowodniono. Moim zdaniem chodziło o zdyskredytowanie go w oczach opinii publicznej. Widać w tym małość i podły charakter Czechów: lepszego zawsze się obsmarowuje, upokarza.
Dlaczego po 1968 r. nie zdecydował się pan na emigrację, jak Miloš Forman, Vojtĕch Jasný, Ivan Passer czy Jan Nĕmec?
A niby dlaczego miałem wyjeżdżać? Praska wiosna została stłumiona przez wojska Układu Warszawskiego, Sowieci przykręcili mocno śrubę, więc cały naród miał uciekać? Komuniści byli cwani. Długo zostawili granice otwarte. Chcieli się pozbyć opozycji i w jakimś stopniu im się to udało.
Pan jednak został.
Bo tu jest mój dom. Nie chciałem, żeby w Czechach mieszkali wyłącznie komuniści albo stacjonowała tylko obca armia. Forman wyjechał, ponieważ marzył o robieniu kasowych filmów na Zachodzie, których w Barrandovie nie mógłby reżyserować. Inni mieli swoje powody. Nie ukrywam, że były momenty, kiedy żałowałem tej decyzji. Władze nie wybaczyły mi „Skowronków na uwięzi”. Zatrzymała je cenzura. Odmawiano mi paszportu. Długo nie pozwalano kręcić filmów. Miernoty popierające reżim awansowały. Zostawały dyrektorami, kierownikami, rządziły w teatrach. Niezdolni zastąpili utalentowanych. W ten sposób wyeliminowano z oficjalnego obiegu Hrabala, a w kinematografii całą rzeszę niezwykle wartościowych ludzi.
Jaką pan zapłacił cenę, żeby przetrwać jako artysta?
Komuniści prowadzili perfidną grę. Notorycznie odrzucali scenariusze. Żeby jednak nie zniechęcać, proponowali w zamian swoje bzdety. Ich teksty były tak głupie, że nikt nie zamierzał ich, oczywiście, realizować. Po kilku latach takiego pata pokazałem jeden z nich aktorom i zapytałem, czy poszliby na taki film do kina. Wszyscy, łącznie z autorami scenariusza, odpowiedzieli, że nie. Tak mnie ich szczerość ujęła, że poprosiłem Zdenka Sveraka, żeby poprawił kilka scen, i postanowiłem to zrobić. Z premedytacją, pod szumnym tytułem „Kto szuka złotego dna”, nakręciłem schematyczny produkcyjniak o budowie zapory. O tym, jak młody chłopak po wyjściu z wojska, zamiast zostać taksówkarzem i mieć dobrze płatną pracę, zostaje robotnikiem. Nikt filmu potem nie oglądał, ale dzięki temu zrehabilitowałem się w oczach partyjnych dygnitarzy.
I to wystarczyło? Dało przepustkę do reżyserowania?
Zanim pozwolono mi wejść na plan, pierwszego dnia, na krótko przed rozpoczęciem zdjęć, zabrano mnie do redakcji szmatławego, komunistycznego dziennika, któremu musiałem udzielić wywiadu. Pytano, czy zrzeknę się amerykańskiego Oscara – nagrody wrogiego mocarstwa, którą otrzymałem za „Pociągi pod specjalnym nadzorem”. Oraz czy unieważniam swój podpis pod manifestem „Dwa tysiące słów” Ludvíka Vaculíka. Był to rewolucyjny dokument kolportowany podczas praskiej wiosny, popierający Dubčeka, domagający się socjalizmu z ludzką twarzą i objaśniający wagę przemian. Wykręciłem się, mówiąc, że nie zdawałem sobie sprawy, że wyniknie z tego anarchia. Ale Oscara się nie wyrzekłem.
Współcześni radykałowie mają panu za złe, że się pan ugiął. Stawiają też zarzuty, że niepotrzebnie podpisał pan antykartę potępiającą sygnatariuszy „Karty 77”.
Z dzisiejszej perspektywy łatwo jest oskarżać. Nikt jednak nie wie, jak by się zachował w podobnej sytuacji. Podpisałem, żeby mieć możliwość dalszego uprawiania zawodu i być niezależnym. Nie wstydzę się swojej przeszłości. Nikt przeze mnie nie ucierpiał. Nie wyznałem miłości partii. Nigdy też nie zrobiłem filmu dla bolszewików.
W „Skowronkach na uwięzi” zaskakujące jest to, że bunt przeciwko stalinizmowi zniewoleni bohaterowie manifestują pogodą ducha, śmiejąc się w twarz swoim oprawcom. Zjeżdżając do kopalni na przymusowe roboty, jeden z nich deklaruje, że czuje się szczęśliwy.
To jest tekst Hrabala. W ten sposób on i ja wyrażamy ideę, że nawet w więzieniu wolność nosimy w sobie. Im niżej człowiek spada, tym bardziej sam może sobie pomóc. Trzeba być tak silnym, żeby reżim nas nie złamał.
I to było najtrudniejsze do zaakceptowania przez cenzurę?
Nie. Oficjalny zarzut był taki, że film rozmija się z prawdą historyczną. Przez 20 lat nikt nie mógł go oglądać. Zatrzymanych tytułów było, oczywiście, więcej. Po 1968 r. żaden z wcześniejszych filmów Kadára, Formana, Weissa, Jasnego nie mógł być dystrybuowany. Zakaz dotykał również popularnych dzieł aktorów, pisarzy, malarzy – wszystkich, którzy uciekli. Jak u Orwella – chodziło o to, aby ich na zawsze wykreślić z pamięci.
Seks i polityka. To pana ulubione tematy filmowe?
Polityka nie.
Przecież nawet „Obsługiwałem angielskiego króla” w całości poświęcone jest losom karierowicza i konformisty, lawirującego pomiędzy totalitaryzmami.
To jest film o czeskim charakterze, o naszej mentalności.
O tym, że życie jest ważniejsze od wszystkiego.
Właśnie. Polacy chcą być heroiczni, bohaterscy i lubią ginąć na barykadach. Czesi to śmiejące się bestie, które nigdy nie biją się z wrogiem, walczą, by przetrwać.
To porozmawiajmy na koniec o seksie. „Każda kobieta ma skłonność do zła”?
Skądże znowu!
„Kobieta to jedyne dobro, jakie mamy na świecie”.
Już prędzej.
To cytaty z „Postrzyżyn”. Oba zdania wypowiada w filmie ta sama postać. Jaki jest pański pogląd w tej skomplikowanej materii?
Zależy od sytuacji. Można bronić obu stanowisk. Świat nie jest płaski. Kobieta też nie.
Ciekawe, że pan to mówi, bo mam wrażenie, że we wszystkich swoich filmach pokazuje pan kobiety jak piękne zabawki, którymi bawią się nie całkiem dojrzali mężczyźni.
Bo w Czechach nie ma innych kobiet. Są tylko ładne i bardzo ładne.
Nie stać ich na większą niezależność, silniejszą osobowość?
To ich problem, nie mój. Niedawno pewna przyjaciółka powiedziała mi, że wszelkie zło pochodzi od mężczyzn, a jeśli istnieje jakieś zło, które pochodzi od kobiet, to dlatego, że zostały zepsute przez mężczyzn.
Pan myśli podobnie?
Oczywiście. Proszę się zastanowić, kto ma większą władzę: my czy one? Jasne, że faceci. Ale to kobiety powinny rządzić, bo są bliżej życia.
Jiří Menzel (rocznik 1938) – jeden z najwybitniejszych reżyserów światowego kina. Najmłodszy twórca legendarnej Czeskiej Nowej Fali. Zdawał na reżyserię teatralną, ale na egzaminach powiedziano mu, że nie ma talentu. Wybrał film. Chciał szybko debiutować w pełnym metrażu. Gdy zaproponowano mu „Pociągi pod specjalnym nadzorem”, które kilku reżyserów przed nim odrzuciło, zgodził się bez czytania scenariusza. Za swoją największą wadę uważa lenistwo. A za zaletę przyzwoitość. Nie ogląda współczesnych filmów. Jego mistrzami są Charlie Chaplin i Buster Keaton. Twierdzi, że jeśli artysta nie narzuca sobie ograniczeń, plecie bzdury. W swojej twórczości głosi pochwałę piękna codziennego życia i hedonizmu. Zrealizował m.in. „Skowronki na uwięzi”, „Wsi moja sielska, anielska”, „Postrzyżyny”, „Operę żebraczą”, „Obsługiwałem angielskiego króla”.