Grał ćpunów, transwestytów, rozpustników, morderców i monstrum z nożycami zamiast dłoni. A mimo to zawsze widziano w nim romantyka i jednego z najseksowniejszych ludzi świata. To niejedyny paradoks w karierze hollywoodzkiego aktora Johnny’ego Deppa. 50-latek o urodzie cherubina stał się gwiazdą, występując w niskobudżetowych produkcjach nieprzynoszących właściwie zysków. Jest o rok młodszy od Toma Cruise’a, jest też rówieśnikiem Brada Pitta, ale wygląda od nich dużo młodziej. Krytycy uważają go za najwszechstronniejszego aktora pokolenia. On sam ceni w sobie najbardziej niewykorzystany talent muzyka rockowego.
W młodości jego ulubionym zespołem był Kiss. Pod wpływem wariackich, kiczowatych show hardrockowej grupy samodzielnie nauczył się grać na akustycznej gitarze. Od tamtego czasu nigdy nie rozstaje się z instrumentem. Założona przez niego garażowa kapela The Kids, z którą od 16 roku życia, po wyprowadzce z rodzinnego domu, koncertował na Florydzie i w Los Angeles, niestety nie odnosiła większych sukcesów. Chociaż była zapraszana do rozgrzewania publiczności przed występami takich sław, jak Chuck Berry, REM, Iggy Pop, B-52’s. Zarabiał grosze. Żeby się utrzymać, musiał się zatrudnić w firmie telemarketingowej, sprzedającej pióra i długopisy. Nie wierzył w siebie. Za namową Nicolasa Cage’a, kumpla swojej byłej żony (ożenił się pierwszy raz, mając 20 lat), zgłosił się na zdjęcia próbne do horroru „Koszmar z ulicy Wiązów” Wesa Cravena. Tak został aktorem.
Urodzony paranoik
Na plan filmowy chodził początkowo dla pieniędzy. Aktorstwa nie traktował poważnie. Jego prawdziwą miłością była (i wciąż pozostaje) muzyka. Gdy rola detektywa, licealnego gliniarza w kilku sezonach telewizyjnego serialu „21 Jump Street”, przyniosła mu niebotyczną popularność i ku swemu zdumieniu trafił na okładki kolorowych pism młodzieżowych, natychmiast zapragnął się od tego ciężaru uwolnić.