Wywiad ukazał się w „Polityce” 30 lipca 2013 r. Na stronie Nowego Teatru czytamy: „4 kwietnia 2021 odszedł od nas Zygmunt Malanowicz. Nie wiemy, co napisać, bo żadne słowa nie oddadzą żalu i nie wypełnią pustki, jaką pozostawił ten wspaniały człowiek, przyjaciel, wielki aktor. Miał być Odysem w nowym spektaklu Nowego Teatru. Mamy nadzieję, że w ten sposób, trochę na skróty, ale dotarł do Itaki”.
ANETA KYZIOŁ: Piękny chłopiec z „Noża w wodzie” skończył 75 lat i objeżdża z Nowym Teatrem Krzysztofa Warlikowskiego świat.
ZYGMUNT MALANOWICZ: Strasznie mnie razi to nasze koszmarne gwiazdorstwo. Hollywood dla ubogich. Młodzi się lansują, a starzy żyją kultem jakiejś roli, którą zagrali 40 lat temu. Cieszę się, że wystąpiłem w „Nożu w wodzie”, ale nie mam potrzeby powrotu do przeszłości, budowania na jej podstawie dobrego samopoczucia i życia w jakiejś wyimaginowanej chwale.
A rodzinną Wileńszczyznę pan czasem wspomina?
Na szczęście nie mam czasu siedzieć i wspominać. Na szczęście, bo dla mnie Wileńszczyzna to zarazem dzieciństwo i wojna. A dziecko dużo zapamiętuje. Najstraszniejsze były momenty, kiedy milkły działa, ustawało bombardowanie. Wtedy na żer wychodzili Szaulisi, litewskie oddziały współpracujące z Niemcami. Wyłapywali Polaków i nigdy im nie zapomnę, że robili to bardzo chętnie. Ojciec zaginął, kiedy miałem trzy lata. Wychowywała nas, trójkę dzieci, matka. Miała związki z podziemiem, z wileńskim zgrupowaniem AK. Prawdziwy koszmar zaczął się, kiedy ktoś doniósł na gestapo, że ukrywa grupę Żydów – to była trzydniowa kryjówka, czekali u nas na kolejny etap przerzutu dalej. Matkę zamknęli, wróciła dwa tygodnie później w strasznym stanie.