Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kultura

Wyjść poza klisze

PRL w obiektywie fotoreporterów

Fabryka w Ursusie w obiektywie Aleksandra Jałosińskiego. Fabryka w Ursusie w obiektywie Aleksandra Jałosińskiego. Aleksander Jałosiński / Forum
Wystawa w Zachęcie i książka o fotografii prasowej PRL potwierdzają renesans zainteresowania zdjęciami z epoki i ich historiami. Czego tak naprawdę w nich szukamy?
Warszawskie dolce vita w obiektywie Tadeusza Rolke.Tadeusz Rolke/Agencja Gazeta Warszawskie dolce vita w obiektywie Tadeusza Rolke.
Anna Dymna sportretowana przez Wojciecha Plewińskiego.Wojciech Plewiński/Forum Anna Dymna sportretowana przez Wojciecha Plewińskiego.

Zaczyna się tak: Łukasz Modelski, dziennikarz i historyk, zbiera materiały do książki o „dziewczynach PRL”, córkach kobiet, które w dorosłość wchodziły podczas wojny. W ramach poszukiwania źródeł kontaktuje się z warszawską fotograficzną i towarzyską legendą Tadeuszem Rolke. – Spodziewałem się, że Rolke będzie dla mnie doskonałym źródłem informacji. Opowie mi o tym, że taka a taka, dziś już starsza pani, ma za sobą barwny życiorys i warto się z nią skontaktować – mówi Modelski. W trakcie rozmowy zorientował się jednak, że Rolke tak naprawdę znał wszystkich, do każdego środowiska miał wstęp. I to skłoniło dziennikarza, by zastanowić się raczej nad rolą fotografa prasowego w PRL. – Profesjonalnych fotografów było wtedy niewielu i w związku z tym nie byli wyspecjalizowani. Musieli robić wszystko. W południe dokumentowali wizytę Breżniewa, po południu robili sesję mody, a wieczorem wernisaż czy koncert Piwnicy pod Baranami. Byli uprzywilejowaną grupą, która poruszała się pomiędzy wszystkimi środowiskami. Dodatkowo jeszcze jeździli na prowincję i oglądali życie zwykłych ludzi. Dziennikarze tak nie pracowali, ktoś zajmował się polityką, a kto inny kulturą.

Pomyślałem, że fotoreporterzy to doskonali nosiciele opowieści – opowiada Modelski. Efekt to ukazująca się właśnie książka „Fotobiografia PRL”, złożona z wywiadów z tuzami ówczesnej fotografii prasowej, i symultaniczna wystawa „Czas wolny. Fotografie” – której kuratorem jest również Modelski – w stołecznej Zachęcie. Dwa duże kulturalne wydarzenia kończących się właśnie wakacji.

Wydarzenia – dodatkowo – wpisujące się w ważny ostatnio trend: o fotografii dokumentalnej i prasowej z wczesnego PRL mówi się teraz tyle, co nigdy wcześniej. Niedawno w Muzeum Narodowym mogliśmy oglądać wystawę reporterów ilustrowanego tygodnika „Świat”. Wcześniej w Domu Spotkań z Historią pokazano zdjęcia Władysława Sławnego. Prężnie działa specjalizująca się w fotografii z okresu galeria Asymetria, aktywne są Fundacja Archeologia Fotografii i ośrodek Karta. W kolorowych magazynach co jakiś czas pojawiają się wywiady z Wojciechem Plewińskim, magazyn „Malemen” poświęcił mu wręcz comiesięczną rubrykę. Nazwiska, które do tej pory znane były raczej w wąskich specjalistycznych kręgach, trafiają do masowej publiczności.

Zapomniane ogniwo

Za początek narracji o polskim powojennym reportażu uznać trzeba właśnie ukazujący się na przełomie lat 50. i 60. tygodnik „Świat” i skupioną dookoła niego grupę fotografów. Na inspiracje tym tytułem powoływała się większość pracujących w PRL fotografów. – Od starszych kolegów słyszało się, że jego reporterzy jeździli po Polsce i fotografowali codzienność i że była to rzecz na światowym poziomie – wspomina fotograf Adam Tuchliński, rocznik 1980, reporter współpracujący z większością polskich tytułów, prowadzący na UW zajęcia z fotoreportażu. Problem polegał na tym, że tych zdjęć w zasadzie nigdzie nie dało się zobaczyć. – Fotografowie nie doczekali się autorskich albumów, nie było wystaw, materiałów na ich temat nie dało się znaleźć w Internecie. Żeby zobaczyć te reportaże, trzeba było po prostu wybrać się do biblioteki – mówi Tuchliński. Niewielu się chciało. O „Świecie” bardziej się słyszało, niż faktycznie go widziało.

„Świat” był stworzoną przez RSW Prasa odpowiedzią na wielkie zachodnie reporterskie tytuły w rodzaju „Life” i „Paris Match”. W czasach przed popularyzacją telewizji miał za pomocą nowoczesnej fotografii pokazywać czytelnikom, jak wygląda codzienne życie w Polsce i na świecie. Człowiekiem odpowiedzialnym za stworzenie działu foto był tam Władysław (właściwie Wolf) Sławny. Ściągnięty do Warszawy przedwojenny emigrant z Paryża, który w tamtejszych lewicujących pismach w latach 30. i 40. pracował ramię w ramię z przyszłymi legendami reportażu pokroju Cartier-Bressona i Roberta Capy. Sławny przywiózł do zdominowanej przez socrealizm Polski elegancję, lekkość kompozycji i charakterystyczne dla photographie humaniste zainteresowanie codziennością. Wychował grupę podopiecznych na czele z Janem Kosidowskim i Władysławem Prażuchem. „To, co mówił, robił i pozwalał robić innym, działało jak drożdże” – wspominał później Kosidowski w kwartalniku „Fotografia”. Reporterzy „Świata” robili zdjęcia bez flesza, łapali „decydujące momenty” – dokumentowali scenki z małych polskich miasteczek, życie w nocnych tramwajach itp. Na poziomie kadrów te materiały często rzeczywiście nie odstają od swoich zachodnich odpowiedników. Poziom propagandy jest w nich stosunkowo nienachalny. Są oczywiście materiały z Nowej Huty i zjazdów młodzieży, ale nie kłują w oczy.

 

„Świat” to początek narracji o polskim powojennym fotoreportażu. Tytuł romantyczny, niezbyt skalany współpracą z systemem. Dodatkowo, korzystnie dla legendy, jego żywot zakończył się nagłą śmiercią w ramach przykręcania śruby w 1968 r., kiedy to oprócz stosunkowej wolności kończyły się złote czasy reportażu prasowego, a zaczynała dominacja telewizji. W tym sensie tygodnik był trochę jak zmarli młodo rockowi muzycy, którzy nie zdążyli nagrać gorszych „dorosłych” płyt. Dzięki wystawom w DSK i Muzeum Narodowym to ważne reporterskie środowisko trafia do szerszej świadomości. Te wystawy zakopują wyrwę, pokazują związki między fotograficzną Polską a Zachodem i panującymi tam trendami. Wskazują korzenie, z których wyrosły kolejne pokolenia fotoreporterów. Czy wyrosną następne? Czy wystawa może być inspirująca dla współczesnych fotografów? – Problem polega na tym, że wystawa przygotowana była z nostalgicznego, a nie fotograficznego punktu widzenia – ocenia Tuchliński. – Można było zobaczyć ciekawe obrazki z egzotycznej epoki, a fotograficzny poziom stał zdecydowanie na drugim planie. Chciałbym obejrzeć autorskie materiały fotografów, jak oni na swoją pracę patrzyli i jak chcieli ją pokazywać. Bez tego w sensie fotograficznym ciężko się tym zainspirować.

Chałturnicy i playboye

Pokazywana w Zachęcie wystawa ma dokładnie ten sam problem. To bardziej opowieść przy użyciu fotografii, a nie o fotografii samej w sobie. Przyjemna do oglądania, estetyczna, miejscami zabawna. Miś na Krupówkach, zagubieni towarzysze, śmieszne szyldy, Edward Gierek i Piotr Jaroszewicz spoglądają na zegarki. Bardziej niż grozę czuć w tym ducha filmów Barei i Piwowskiego. To miłe. O wiele ciekawsze jest jednak to, co Modelski wydobywa z fotografów w swojej książce. Portret bardziej skomplikowany. Analityczny.

Fotograf, a szczególnie fotoreporter, to profesja wyjątkowo podatna na mitologizację. Jest kilka silnych – bliższych lub dalszych od prawdy – klisz. Brnący przez dżunglę podróżnik, zniszczony życiem i napompowany adrenaliną fotograf wojenny, polujący na ważne momenty fotograf uliczny... no i oczywiście zajmujący się słodkim życiem fotograf mody. Z peerelowskich legend w te klisze wpisują się jedynie Wojciech Plewiński i Tadeusz Rolke. Od lat po trosze świadomie celebrujący, a po trosze wpisywani w wizerunek „niewinnego czarodzieja” – sunącego przez miasto na Lambretcie, słuchającego jazzu peerelowskiego playboya. To bardzo atrakcyjny mit, idący w parze z modą na czytanie Tyrmanda, ubrania retro i strzyżenie się w staromodnych zakładach fryzjerskich. Dodatkowo w ich kadrach z bliska oglądamy legendy naszej kultury. Sami fotografowie również po jakimś czasie stali się postaciami legendarnymi. – Przyznam szczerze, że zanim zacząłem robić zdjęcia, Tadeusza Rolke kojarzyłem przede wszystkim z jego stylem życia, ubierania się itd. – mówi Witek Orski, rocznik 1985, fotograf związany z galerią Czułość, kurator wystawy Rolkego na Miesiącu Fotografii w Krakowie. – Kojarzył mi się z bohaterem „Powiększenia” Antonioniego. Najpierw znałem postać, dopiero później poznałem fotografie.

Plewińskiego i Rolkego doskonale znalibyśmy i bez tego najnowszego renesansu fotografii z PRL. Odkrywczy w książce Modelskiego jest raczej obraz typowych, raportujących o rzeczywistości fotografów prasowych.

Podstawowe skojarzenia ze złotych czasów reportażu to agencja Magnum, etos, humanizm spod znaku pokazywanej również w Polsce wystawy „Rodzina człowiecza”, zaangażowanie w zwykłe ludzkie sprawy, lewicowość. Ten etos i towarzyszącą mu estetykę przywiózł do Warszawy z Paryża Władysław Sławny i o ile środowisko „Świata” jakoś się jeszcze w niego wpisywało, o tyle większość rozmówców Modelskiego stworzyło kategorię zupełnie nową i do tej pory nieopisaną. Rozmówcami są fotografowie tytułów w rodzaju „Przyjaźni” czy „Sztandaru Młodych”. Ludzie, których codzienną pracą było fotografowanie fabryk, wizyt i zjazdów. – W tych wywiadach wprost mówi się rzeczy, o których do tej pory raczej się porozumiewawczo milczało. Opisuje się mechanizm pracy w systemie propagandy. Cynizm, jakąś peerelowską zaradność, chałturzenie i przymykanie oczu – mówi kurator i historyk fotografii Adam Mazur.

 

Książka jest pełna opowieści o tym, jak i dlaczego reporterzy nie fotografują historycznych wydarzeń, o których wiedzą i do których z legitymacją prasową mają stosunkowo ułatwiony dostęp – są na nartach, w zagranicznej delegacji albo po prostu ich to nie interesuje. Romuald Broniarek opowiada, jak w czerwcu 1956 r. fotografował Targi Poznańskie i przypadkiem trafił w sam środek historycznych wydarzeń. „Kiedy pierwsze oddziały z Cegielskiego weszły na teren Targów, byłem akurat w rosyjskim pawilonie. Usłyszałem krzyki, wyszedłem, zobaczyłem, że idzie grupa ludzi z transparentem »Chcemy chleba« czy coś takiego. Ale mnie to w ogóle nie zainteresowało. (...) To była mała grupa, niezbyt agresywna. I reporter tego nie sfotografował? Nie. Dziwne. No, może i dziwne. Uważałem, że to jest niepotrzebne. Dalej robiłem zdjęcia na Targach. Potem usłyszeliśmy strzały, widać było jakiś popłoch. Pomyślałem: Zdjęcia zrobione, pora się zwijać do domu. (...) Przeszedłem się wokół dworca, pojawiły się czołgi, po których skakały dzieciaki, wisiały na lufach... Na peronie stał pociąg do Warszawy, więc wsiadłem”. To chyba najbardziej wymowny fragment książki.

– Aleksander Jałosiński opowiada w książce o tym, jak co roku jeździł do Amsterdamu i oglądał wystawę World Press Photo. Podpatrywał tam trendy, ale w oryginale te trendy wiązały się również z jakąś postawą wobec świata, etosem. U prasowych reporterów z PRL inspiracje zatrzymywały się na poziomie podpatrywania estetyki. Powstała z tego na swój sposób fascynująca gatunkowo hybryda – mówi Mazur. Hybryda ta może być metaforą szerszej sytuacji społecznej. – Muszę przyznać, że w swojej książce potraktowałem reporterów dosyć przedmiotowo, jako wehikuł. Ich opowieści są narracją o czymś dużo szerszym – podsumowuje Łukasz Modelski.

Nostalgiczne czary

– Na fotografię trzeba popatrzeć jak na element szerszego pejzażu – zauważa Adam Mazur. – To samo dzieje się przecież z projektowaniem przemysłowym, grafiką, architekturą. PRL jest dzisiaj smaczny. Nie pamiętamy już siermiężności, potrafimy popatrzeć na wyrwaną z kontekstu atrakcyjną kulturę wizualną.

W dobie fotografii cyfrowej, kiedy wszyscy robią zdjęcia i interesują się fotografią, opowieści reporterów i wystawy cieszą się dużym powodzeniem. Przyjemniej rozmawiać o robieniu zdjęć niż o projektowaniu budynków czy porcelany. Fotografia i fotograf muszą zderzyć się ze światem. – Tamte czasy znamy jednak głównie z opowieści. A opowieści się zakrzywiają, jakoś się je interpretuje. Fotografia, jakkolwiek banalnie by to zabrzmiało, dotyka prawdy – mówi Michał Kukawski, redagujący w magazynie „Malemen” rubrykę „Fotografował Plewiński”. – Fotograf musiał tam być i nacisnąć migawkę, teraz może coś więcej o tym opowiedzieć. Zdjęcia są nasiąknięte osobowością, chce się poznać autora.

Znanym od lat kadrom nagle zaczynają towarzyszyć konkretne nazwiska i twarze. Maluje się mieszanka eleganckiej ligi niezwykłych dżentelmenów i pobrudzonych systemem, często sprawnie omijających prawdę dokumentalistów. Wzory do naśladowania, morały i przestrogi. Zdjęcia są przyjemne, ale – dla otrzeźwienia – lepiej konsumować je w komplecie z książką.

Polityka 35.2013 (2922) z dnia 27.08.2013; Kultura; s. 68
Oryginalny tytuł tekstu: "Wyjść poza klisze"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Ja My Oni

Jak dotować dorosłe dzieci? Pięć przykazań

Pięć przykazań dla rodziców, którzy chcą i mogą wesprzeć dorosłe dzieci (i dla dzieci, które wsparcie przyjmują).

Anna Dąbrowska
03.02.2015
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną