To miała być zwykła podróż fotograficzna po Islandii. Nawet taka trochę banalna, bo śladem wysłanników nobliwych miesięczników o podróżach, którzy przypadkowo zapędzą się aż na Islandię. Ring Road nr 1. Trochę ponad tysiąc kilometrów, czegoś co nazywa się autostradą. A Niemcy mylą to pewnie z lokalną dojazdówką. Objazdówka z ładnym widokiem w gratisie. Na szczęście ta podróż zakończyła się inaczej. – Tak jakoś wyszło, że cały ten cykl stał się rodzajem ucieczki przed własnym stylem. Z każdym kolejnym zdjęciem niszczyłem wszystko, co do tej pory stworzyłem. To było bardzo oczyszczające – mówi Rafał Milach, fotograf.
Miał co niszczyć, bo pomimo, że to ciągle tzw. artysta młodego pokolenia Milach ma na swoim koncie kilka prestiżowych nagród dla fotografów, włącznie z Word Press Photo. Na Islandię pojechał z ciekawości. Daleko. Na swój sposób egzotycznie. Ale i swojsko. Właściwie taka duża wieś ze stolicą wielkości Radomia. Starym oplem astra z niedziałającym radiem i równie milczącym Huldarem miał stworzyć portret kraju, o którym nie miał bladego pojęcia. Zabrał siedem aparatów. Zrobił mnóstwo zdjęć. Nie ma co liczyć, że się z nich dowiemy czegoś o Islandii. Na przykład, że ludzie tam właściwie nie używają nazwisk. Albo, że noce polarne są tak intensywne, że część zdjęć powstała o 3 nad ranem bez żadnego dodatkowego źródła światła. Nie będzie nic o wpływie rybołówstwa na PKB. Ani miłości do koni. Za to będą zdjęcia z balu hodowców koni. Trzeba się samemu domyśleć, które to. Autor nie pokusił się na ich opisanie. Jest konsekwentny. Przecież nie o historię, tu chodzi, ale sposób na jej opowiedzenie.