Do muralu nadaje się – jak sama nazwa wskazuje – mur lub filar wiaduktu, ale oczywiście najlepsza jest ściana budynku, bo malarska praca nabiera wówczas rozmachu. Ściana może być przedwojenna, odrapana lub rodem z PRL, wyłożona styropianem. Najlepiej tzw. szczytowa, bez okien, które zawsze ograniczają twórczą fantazję. Malowanie elewacji w pastelowe kolorki jest dziś obciachem, za to oddawanie ich we władanie artystów uznaje się za świadectwo głębokiej troski o rewitalizację miasta, o sytuację społecznie odrzuconych, o obecność sztuki w przestrzeni publicznej itd.
Nic więc dziwnego, że zrozumieniem ducha czasów chcą się wykazać dziś wszyscy: fundacje i stowarzyszenia pragnące w ten sposób szerzyć swą misję, przeróżne festiwale, spółdzielnie mieszkaniowe, kluby sportowe, firmy, no i, rzecz jasna, sami artyści. Ale przede wszystkim władze miast i miasteczek, które chcą w ten sposób, stosunkowo niedużym kosztem, załatwić kilka spraw: pokazać swą otwartość na sztukę i efektownie obsłużyć ważne rocznice.
45 murali na gdańskiej Zaspie
W geografii polskiego muralu można już wskazać mistrzów i ich błyskotliwych uczniów oraz całe mnóstwo mniej lub bardziej uzdolnionych naśladowców. Pierwszy jest Gdańsk, z jego 45 muralami, które opanowały peerelowskie osiedle Zaspa. Zaczęło się w 1998 r. ośmioma malowidłami stworzonymi z okazji tysiąclecia miasta. Później była dekada przerwy, od 2009 r. powstają zaś kolejne prace w ramach festiwalu Monumental Art oraz w ramach działalności Gdańskiej Szkoły Muralu.
Drugi lider to Łódź z festiwalem organizowanym, także od 2009 r., przez fundację Urban Forms (właśnie zaczęła się kolejna edycja). Łodzianie pozostają nieco w tyle za Gdańskiem (21 murali dotychczas i sześć kolejnych tej jesieni), jednak wielu ceni ich sobie bardziej za wysoką jakość artystyczną prac i zapraszanie muralistów ze światowej top ligi.
Katowice mają Street Art Festival (24 murale w trzy lata) wspomagany muralami tworzonymi w ramach Off Festival – pojedynczymi, ale projektowanymi przez znanych artystów niemuralistów (np. Julian Jakub Ziółkowski, Marcin Maciejowski).
Gdynia, która rywalizację z Gdańskiem ma we krwi, rzuciła rękawicę bardzo dobrym festiwalem Traffic Design (tylko w ramach ostatniej edycji powstało 10 murali). Poznań buduje swój świat elewacyjnych fantazji dzięki festiwalowi Outer Spaces (15 murali w trzy lata). Dużo dobrego dzieje się też w Lublinie, spore aspiracje zgłasza Wrocław.
Naśladowców jest coraz więcej, bo dziś niemal wszystkie miasteczka fundują sobie własne ścienne malowidła. – Każda okazja jest dobra – zauważa Marcin Rutkiewicz, współautor wyśmienitych albumów o polskim street arcie. – Tu się urodził drugi adiutant marszałka Piłsudskiego, tam się odbyła jakaś potyczka w czasie pierwszej wojny światowej i już jest dobry pretekst, by zamówić mural.
W Gorzowie powstało nawet malowidło poświęcone produkowanym tu niegdyś kasetom magnetofonowym. Trudno oszacować, ile wielkoformatowych prac pokryło w ostatnich latach ściany budynków w Polsce. Ostrożni mówią o setkach, entuzjaści – o tysiącach.
Wzrost popytu nieuchronnie kształtuje podaż. Początkowo murale tworzyli artyści o bardzo zbliżonych biografiach. Wszyscy zaczynali od ulicznego graffiti, uprawianego nielegalnie, z pasją i wyłącznie dla własnej satysfakcji. Z czasem szli na studia artystyczne, kończyli je, a małe formy malarskie zamieniali na coraz większe i tworzone już w zgodzie z prawem. Takie CV napisać by mogli najwięksi mistrzowie street artu: Michał „Sepe” Wręga, Rafał Roskowiński czy twórcy ukrywający się pod pseudonimami „Chazme”, grupa „Etam Cru” (Sainer i Bezt), „Pener”, „Krik”, „Lump”. Nagły wzrost zainteresowania muralem w Polsce sprawił, że na swoich wcześniejszych pasjach mogli zacząć także zarabiać.
„Robienie w muralach”
Wielu absolwentów studiów plastycznych wykalkulowało sobie pracę z wielkimi formatami jako sposób na zawodową przyszłość. W czasach gdy malarstwo sztalugowe sprzedaje się kiepsko, a konkurencja ogromna, „robienie w muralach” stanowi niezłą finansową i prestiżową alternatywę. Na jednym zleceniu można zarobić od kilku do kilkudziesięciu tysięcy złotych, jest więc o co się bić.
Gdańska Szkoła Muralu kształci już specjalistów od tego typu malarstwa, powstają firmy oferujące swoje profesjonalne usługi. Bodaj najbardziej znana to Good Looking Studio, na zamówienie rzucająca na ścianę dowolną treść; szybko, profesjonalnie, bez zbędnych pytań. To już nie sztuka ulicy, ale dobrze prosperujący biznes. Studenci ASP i magistrowie sztuki dość gładko wchodzą w muralowy interes, bo są skłonni do kompromisów, potrafią wczuć się w oczekiwania inwestora. Czasami wdzierają się do branży przebojem, jak studentka Justyna Posiecz-Polkowska (1400 m kw. muralu na Galerii Krakowskiej, 20 tys. zł nagrody w konkursie, 500 nadesłanych projektów) czy student Michał Węgrzyn (duża praca „Brama do Nadodrza” w reprezentacyjnym miejscu Wrocławia).
Między starymi grafficiarzami a nową falą panuje pewne napięcie. Dla tych pierwszych koniunkturalizm oznacza upadek etosu środowiska, ci drudzy nie widzą powodu, by martyrologia miała o czymś decydować.
Odradzającą się w ubiegłej dekadzie polską sztukę muralu charakteryzowało silne zorientowanie na walory artystyczne. I nawet tak popularne na świecie murale operujące iluzją (podstawa sukcesu bodaj największej formacji artystycznej na świecie Cite Creation – od 1978 r. 600 prac w kilkunastu krajach), mimo najwyższych standardów warsztatowych, u nas zawsze uchodziły za niegodne miana prawdziwego muralu.
Szybko jednak przypomniano sobie, że mury to doskonałe miejsce nie tylko dla czystej sztuki, ale i dla załatwiania różnych spraw. Dziś twórczość uprawiana na ścianach budynków infekowana jest dwojako. Po pierwsze – reklamą. Po drugie – czczeniem.
Gdy chodzi o reklamę, można powiedzieć, że to w sumie powrót do źródeł. Wszak murale w PRL miały wyłącznie taki charakter, jakkolwiek osobliwa była to reklama. W sytuacji powszechnego deficytu dóbr konsumpcyjnych, zazwyczaj komunikowały one o istnieniu (i socjalistycznej aktywności) jakiegoś zakładu pracy lub sieci handlowej (Społem, Pewex). Współczesne murale reklamowe już bez zahamowań zachęcają do kupna tego lub innego produktu. Z reguły nachalnie, bez jakiegokolwiek zrozumienia dla specyfiki nośnika. Zazwyczaj są to po prostu powiększone do monstrualnych rozmiarów handlowe plakaty lub billboardy. I tylko z rzadka pojawiają się takie, na których miło oko zawiesić. Za wzorzec może uchodzić na przykład praca powstała w Łodzi na zamówienie odzieżowej firmy Cropp. Doskonale udała się także reklama Levis’ów w stolicy wykonana przez „Aqualoopa”.
Murale patriotyczne
Mural okazał się też pożywką dla wszelakiego rodzaju patriotów spragnionych upamiętniania, czczenia i fetowania rocznic. Absolutnym zagłębiem pozostaje stolica, w której prym wiodą niezliczone już murale poświęcone powstaniu warszawskiemu, z powracającym jak mantra hasłem „PamiętaMy”.
Przejawem radosnego, rocznicowego malowania po murach są także prace poświęcone Fryderykowi Chopinowi i Marii Skłodowskiej-Curie. Ale też polskiemu lotnictwu wojskowemu (95 rocznica – że też nie mogli poczekać pięć lat) lub rzezi wołyńskiej. O tej ostatniej pracy, walczący o czystość gatunku serwis internetowy vlep[v]net pisał ironicznie, iż w gruncie rzeczy należy dziękować autorom „że zamiast stosów porąbanych siekierami trupów, otrzymaliśmy standardową, szarawą muralową kupę”.
W innych miastach też lubią wspominać, choć nigdzie w takiej skali. M.in. w Gdyni wypada zadumać się pod muralem poświęconym ofiarom masakry robotników, w Krakowie – bohaterom z AK i syntetycznie prezentowanym losom Polski od czasów bitwy pod Grunwaldem. Nawet w malutkiej Wiźnie stosownym malowidłem upamiętniono wydarzenia z czasów drugiej wojny światowej. W Gdańsku na wielkie murale wyniesiono m.in. Czesława Miłosza, Lecha Wałęsę (dwukrotnie) i Jana Pawła II, o Dywizjonie 303 nie wspominając. A wszystko to zazwyczaj w tonie dostojeństwa, maksymalnie odległym od tego, co z muralem zazwyczaj się kojarzy: zabawą, beztroską, kolorem.
– Ludzie zazwyczaj nie odróżniają, co jest muralem artystycznym, co reklamowym, a co upamiętniającym – zauważa Teresa Latuszewska-Syrda, wiceprezeska Fundacji Urban Forms. – Dostrzegają przede wszystkim, że jest ładnie i kolorowo. Co więcej, często nie widzą też różnic między pracami dobrymi i złymi. Z drugiej strony, istnieje w Polsce duże społeczne przyzwolenie na tworzenie murali, a lokalne społeczności protestują bardzo rzadko. Co wcale nie jest regułą; na przykład w Portugalii czy na Litwie mieszkańcy często nie zgadzają się na malowanie ścian w ich sąsiedztwie.
Fakt. W Polsce, zważywszy na dużą liczbę murali, problemów jest zaskakująco mało. I są to zazwyczaj spory wewnątrzśrodowiskowe, jak ten, który towarzyszył tworzeniu wielkoformatowych prac we Wrocławiu przez rapera L.U.C (walczyła z nim m.in. legenda street artu Sławek „Zbiok” Czajkowski) czy stołeczne protesty przeciwko muralom na Dworcu Centralnym oraz na zabytkowej kamienicy przy ul. Freta (kiczowate malowidło poświęcone Marii Skłodowskiej-Curie). Ale najbardziej znana jest historia murali z ul. Dudziarskiej na przedmieściach Warszawy. Otóż artyści postanowili pójść na duże skróty w estetycznej edukacji i mieszkańcom osiedla socjalnego zafundowali na elewacji wielkie czarne kwadraty nawiązujące do twórczości Kazimierza Malewicza. Reakcja lokalnej społeczności była – jak nietrudno przewidzieć – gwałtowna.
Nie wszyscy lubią murale
O ile Polacy na ogół lubią murale, o tyle coraz bardziej krzywią się architekci, urbaniści, kuratorzy muzealni, a nawet urzędnicy Ministerstwa Kultury. – Zarzutów jest mnóstwo – wylicza Teresa Latuszewska-Syrda – że zbyt dekoracyjne, że zbyt wyrafinowane, że abstrahują od kontekstu miejsca i nie uwzględniają opinii lokalnych środowisk, że przysłaniają społeczne problemy, że iluzorycznie wpływają na życie mieszkańców, że nazbyt wyraziście ingerują w przestrzeń publiczną.
Marcin Rutkiewicz przyznaje, że niektóre zarzuty należy traktować poważnie, ale zaraz dodaje: – Dziś mural jako gatunek sztuki ulicy ma swoje 15 minut i należy je maksymalnie wykorzystać. A może przyszłość należy do murali wirtualnych, możliwych do oglądania tylko za pomocą tabletów lub smartfonów? Już pierwsze tego typu próby w Polsce się pojawiły (artysta „Roem” w Poznaniu, 2012 r.).
Mural ciągle jeszcze bardziej zdobi, niż szpeci polskie miasta. Ale jakaś publiczna dyskusja na pewno by się przydała. Na przykład o tym, kto powinien decydować o tworzeniu nowych murali (mieszkańcy, fundatorzy, władze miejskie?), a kto o ich artystycznym kształcie (tylko artyści, czy także mieszkańcy)? Czy tak samo traktować murale, które reklamują karmę dla psów, i te, które są wyłącznie dziełami sztuki? Na razie cieszmy się tym, że w tym gatunku sztuki polscy artyści mają dużą, i rosnącą z roku na rok, międzynarodową renomę.