Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kultura

Mania wielkości

Leczenie historycznych kompleksów

„AmbaSSada” Machulskiego jest zjawiskiem godnym uwagi. „AmbaSSada” Machulskiego jest zjawiskiem godnym uwagi. Next Film / materiały prasowe
W filmie „AmbaSSada” Polacy torturują Hitlera, a w książce „Rzeczpospolita zwycięska” Polska znów rozciąga się od morza do morza i dręczy sąsiadów. Coś się zmienia w naszym patetycznym i nerwicowym podejściu do historii?
Kadr z niemieckiej slapstickowej komedii o pakcie Ribbentrop-Mołotow „Hotel Lux” (2011).Constantin Film/BEW Kadr z niemieckiej slapstickowej komedii o pakcie Ribbentrop-Mołotow „Hotel Lux” (2011).

Do świętego oburzenia na prawicy doprowadziła wypowiedź Lecha Wałęsy dla rosyjskiej agencji ITAR, że Niemcy, Polska powinny zjednoczyć się w jedno państwo. Usłyszano, że dzwonią, ale nie w jakim kościele – rosyjska dziennikarka zanotowała przecież, że Niemcy, Polska i inni jednoczą się w jedno państwo – Unię. Ale w kraju prawica uderzyła na alarm, że „Bolek” wyprzedaje niepodległość.

Tymczasem Berlin i Warszawa małżeństwa jeszcze nie przygotowują, ale rewizjonistyczny robak przegryza się przez nasze media i popkulturę. Przykładem „AmbaSSada” Machulskiego, powieści Twardocha „Wieczny Grunwald” i „Morfina” oraz parę innych publikacji.

Adolf w Warszawie

U Machulskiego 73 lata po zwycięskiej paradzie Wehrmachtu w Alejach Ujazdowskich Hitler znów zjeżdża do Warszawy. U Twardocha – wieczny Polako-Niemiec tuła się po wspólnej historii raz po jednej, raz po drugiej stronie. Także na prawicy rośnie fronda narodowo-konserwatywnych fantastów, poprawiających historię w duchu polsko-niemieckiego sojuszu w II wojnie światowej – takie bajki można wyczytać z sensacyjnej powieści Marcina Wolskiego „Wallenrod” czy z eseju Piotra Zychowicza o zaprzepaszczonej jakoby w 1939 r. szansie na pakt Ribbentrop-Beck.

Na tym tle „AmbaSSada” Machulskiego jest zjawiskiem godnym uwagi. Film sięga po często w kinie ogrywaną podróż w czasie, by w oparciu o znajomość historii zmienić jej bieg. Wehikułem czasu jest winda w budynku przy Pięknej, gdzie w 1939 r. była niemiecka ambasada. Podróż między piętrami to podróż między 1939 a 2012 r. Hitlerowscy urzędnicy ambasady (wśród nich polski szpieg) dowiadują się z dzisiejszej TVP, jak się skończyła wojna. Powiadamiają Berlin i Hitler potajemnie przyjeżdża do Warszawy, by poznać swoją przyszłość. Z lekka podtorturowany przez polskich jasnowidzów postanawia odwołać wojnę. Ale jego kamaryla w Berlinie dysponuje człowiekiem w żelaznej masce – sobowtórem. Ten rozpoczyna wojnę i zarazem skręca sobie kark. Prawdziwy Hitler – zresztą sympatyczny – ginie na dachu ambasady od niemieckiej bomby. Pozbawione wodza Niemcy wojnę przegrywają. Stalin się nie rusza. Polska ma nie tylko Wilno i Lwów, ale także Wrocław i Szczecin, a Warszawa nie ma Pałacu Kultury, lecz mnóstwo wyprężonych wieżowców i pejsatych Żydów na Nalewkach. Niezależnie od wybrzydzań cineastów na ślamazarne tempo, niewyraźną grę młodej pary i wtórny pomysł podróży w czasie jest to ciekawa terapia naszego niemieckiego urazu, jak i zaskakujący przyczynek do dialogu z sąsiadami.

Nie wiem, czy Machulski zna niemiecką slapstickową komedię o pakcie Ribbentrop-Mołotow „Hotel Lux” (2011). Może zna, bo oba filmy mają to samo tło – moskiewską wizytę ministra III Rzeszy; w obu dyktatorzy chcą od jasnowidzów dowiedzieć się, jaka będzie przyszłość, i w obu tracą charyzmę poprzez zgolenie im wąsów. Tyle że niemiecki reżyser obśmiewa Stalina i jego przyszłych satrapów w NRD, jak Walter Ulbricht, a polski jest nastawiony na Hitlera i losy Polski. Jest też jeszcze jedna różnica. „Hotel Lux” jest autystycznie niemiecki: jego bohater, kabaretowy aktor, nawet nie dostrzega celu wizyty Ribbentropa – najazdu na Polskę, bo jego samego marzeniem jest ucieczka z Europy do Ameryki. Tymczasem bohaterowie „AmbaSSady” mają ambicję – poprawić losy Polski i Europy. Ciekawa różnica w optyce obu filmów – egoistycznie apolityczni Niemcy oraz nie mniej egoistyczni, ale jednak polityczni Polacy.

Niemieckie alternatywy

Żeby nie było nieporozumień – również Niemcy w literackiej malignie poprawiają historię Europy na własne kopyto. Co by było, gdyby arcyksiążę Franciszek Ferdynand po pierwszym zamachu w czerwcu 1914 r., w którym ranny został oficer z jego obstawy, nie udał się z wizytą do szpitala, lecz natychmiast wrócił do Wiednia? Taką bajkę opowiada Hannes Stein w „Komecie”.

Jest 2013 r., nie było dwóch wojen światowych. Stalin, po burzliwej i wstydliwie przemilczanej młodości, został gruzińskim wieszczem. Hitler malował widokówki. Ameryka za oceanem zapadła się w sobie. Chiny i Japonia prowadzą barbarzyńską wojnę, która mało kogo obchodzi. Rosja jest bardziej liberalna niż dawniej, ale równie nieudolna. Odstąpiła polski zabór Austrii, podobnie cesarstwo niemieckie uczyniło z zaborem pruskim. Obie części zostały przyłączone do zachodniej Galicji, wschodnia w ramach monarchii została oddana Ukraińcom – ale bez żadnych wysiedleń, bo w całej monarchii obowiązuje wielokulturowa wielojęzyczność.

Niemcy swą energię spożytkowały nie na dwie niszczycielskie wojny, lecz na budowę potęgi technologicznej. I skolonizowały Księżyc. Na odwrotnej stronie Księżyca jest grób Einsteina i gigantyczny teleskop. Anna Frank jest znaną pisarką, Janusz Korczak autorytetem pedagogicznym. Austria jest trochę przykurzoną monarchią w cieniu Niemiec, w której Żydzi, Rusini, Polacy, Czesi i wszystkie inne narody żyją w miarę zgodnie. W Bośni dokonuje się ciekawy eksperyment euroislamski, ale to margines, ponieważ także Turcja jest mało w tym świecie obecna.

Na tak wyśniony świat Stein nakłada aferę miłosną w Wiedniu i piekielną katastrofę w kosmosie. Księżycowe obserwatorium odkrywa kometę na kursie kolizyjnym z Ziemią. W dzień Armagedonu każdy na swój sposób szykuje się na śmierć. Cesarz z państwowcami modlą się za duszę Austrii. Rozpustnicy idą albo do łóżka, albo ostatni raz do winiarni. Jednak kometa się rozpada. Do atmosfery dociera tylko rój sztucznych ogni. Ateiści twierdzą, że trafiła akurat w ten punkt między Ziemią a Księżycem, w którym przeciwne siły ją rozerwały. Teolodzy, że Najwyższy Szef chciał ludziom dać przestrogę. Felix (szczęśliwa) Austria ma przed sobą świetlaną przyszłość.

Podobną bajkę – tylko na polską modłę – opowiadał w 2009 r. Maciej Parowski w „Burzy”. Fatalna pogoda we wrześniu 1939 r. zatrzymała pancerne zagony Wehrmachtu. Francuzi się ruszyli, natomiast Sowieci nie. I w Berlinie, i w Moskwie nastąpił pucz. Stalin został internowany w Katyniu, a Hitler wywieziony przez aliantów jak Napoleon na Świętą Helenę. Wiosną 1940 r. na kongres intelektualistów w Warszawie przybywają Koestler i Jünger, Camus i Ehrenburg, Philby i Orwell, są także Stauffenberg, Hitchcock, Korczak, Kolbe. Są też młodzi – jako nadzieja Europy – wśród nich Sophie Scholl. O medialny skandal dbają niespokojni filmowcy, którzy kręcą kontrafaktyczną fikcję „Ucieczka z Warszawy” o klęsce Polski we wrześniu, o ludobójstwie i państwie podziemnym. Leni Riefenstahl i Marlena Dietrich nadal ze sobą konkurują.

Sympatyczny Hitler Machulskieigo

Można by się zżymać, że i polscy filmowcy, i autorzy chcą posurfować na fali Hitlera zalewającej kulturę masową Zachodu. Być może też pojawią się głosy oburzenia, że Hitler Machulskiego jest nazbyt sympatyczny, co już zakrawa na bagatelizowanie demona. Niesłusznie. Adolf na Pięknej to ironiczne odczynianie Złego: Polacy torturują (ale tylko na niby), bo sami byli torturowani. Zaglądają w spodnie, czy Adolf nie jest obrzezany, bo im samym zaglądano. Są łapczywi na zdobycze terytorialne – po dwutygodniowej zwycięskiej wojnie biorą Szczecin i Wrocław, bo im samym po 17 dniach zabrano wszystko. Są sympatyczni, ale nie za bardzo.

I to jest ożywcze w „AmbaSSadzie”. Nie ma patosu wiecznej ofiary, jest natomiast dystans także wobec siebie. Krytyka może narzekać, że nie ma w tym filmie mistrzostwa Christopha Waltza z „Bękartów wojny” – choć Adolf Więckiewicza i Ribbentrop Nergala są świetni, a scena, w której Ribbentrop ogląda siebie na procesie norymberskim, jest wyborna. I wywołuje wyzwalający śmiech. „AmbaSSada” to rozrywka z głębszym podtekstem.

Kto chce, może w tym filmie dostrzec nawet groteskową replikę na miniserial „Nasze matki. Nasi ojcowie” – nie dlatego, że inaczej niż ZDF pokaże Niemcom ich dziadków, ale dlatego, że z suwerenną nonszalancją, a nie z zawziętą pretensją powiada im: mogliście całkiem inaczej zapisać się w historii.

Skąd te pomysły? Nie są to wszystko ani wielkie filmy, ani wielkie powieści. Mają jednak pewną funkcję terapeutyczną, dla pokoleń – Niemców i Polaków – które nie poznały zgrozy dwóch wojen światowych, ale jednak są, na odmienny sposób, straumatyzowane przez dzieje XX w. Ta nasza fala to odpowiedź na polskie kompleksy. Na słabe oparcie w sobie. Niby mamy te żubry, jeziora mazurskie, górali w strojach przypominających wodzów indiańskich, ale poza tym nie mamy światowych marek, 16-pasmowego mostu ponad Zatoką Gdańską na Hel, mistrzostw świata w piłce nożnej, nie mamy już swego papieża i tylko jednego żyjącego noblistę. Nie ma nawet dumy ani z rewolucji Solidarności 1989, skoro 20 lat później jej muszkieterowie obrzucają się błotem, ani z zielonej wyspy Tuska, bo słyszymy od opozycji, że Polska jest niemiecko-rosyjskim kondominium i rządzi nim zdrajca, który wraz z Putinem zamordował w Smoleńsku polską elitę. Zapatrzeni w przeszłość autorzy tak więc wykręcają dzieje narodu, by przynajmniej w fikcji odegrać się na historii.

Piotr Zychowicz samozaspokojenie znajduje w księżycowych scenariuszach 1939 i 1944 r. „Pakt Ribbentrop-Mołotow” i „Obłęd” pisał żółcią wiecznego przegranego. Inaczej Machulski. „AmbaSSadę” podyktował mu cierpki dowcip połowicznego, ale realnego zwycięzcy historii, który miałby apetyt na więcej.

Rzeczpospolita zwycięska

Ten apetyt na kraj „Od Odry do Zbrucza” celnie kontruje przytomny esej Ziemowita Szczerka „Rzeczpospolita zwycięska”. Wydany przez Znak ukazał się w księgarniach 1 września. Na okładce tej alternatywnej historii Polski na tle Bramy Brandenburskiej siedzą Churchill, Roosevelt i Piłsudski. Raz być w Wielkiej Trójce! Gdyby tylko we wrześniu 1939 r. Francuzi i Brytyjczycy przekroczyli Ren, to pewnie Stalin nie wkroczyłby na Kresy, polska obrona ustabilizowałaby się na liniach rzek, a pomoc wojskowa dotarłaby przez Rumunię, admirał Canaris obaliłby Hitlera itd.

Ale to nie tyle – równie jak u Zychowicza wyssane z palca – zwycięstwo jest zastanawiające, ile staranny rozbiór w realnym świecie naszych irrealnych marzeń mocarstwowych. No dobrze – rozumuje Szczerek – załóżmy, że przetrzymaliśmy niemiecki najazd w 1939 r. Jaka byłaby Polska, jej otoczenie i Europa, gdyby ziściły się polskie ambicje, doświadczenia i wyobrażenia?

Nie zapominajmy – przestrzega autor swoich czytelników – że ta przedwojenna Polska była słaba, zacofana, autorytarna i mało sympatyczna. Nie była faszystowska, ale dużo w niej było arogancji wobec mniejszości etnicznych. Sama jeszcze niedawno będąc półkolonią Prus, Rosji i Austrii, miała własne ambicje kolonialne. Wielu śniło o roli regionalnego mocarstwa. Byli też tacy, którzy odwoływali się do słowiańskiej ściółki sięgającej po Hamburg i Halle.

A teraz wyobraźcie sobie, że Polacy wszystkie swoje tęsknoty zaczęliby wcielać w życie – mówi Szczerek. Czy ta „polska Europa” byłaby w 2013 r. szczęśliwsza i bardziej zrównoważona niż dzisiejsza UE? Jaki użytek robiłaby ze swej potęgi? Jak obchodziłaby się z sąsiadami?

Szczerek widzi tę mocarstwową Polskę otoczoną przez zależne i niechętne jej państwa na południu, wstrząsaną na wschodzie przez ukraińskie i białoruskie bunty, gdzie – podobnie jak w Irlandii – terroryzmem walczono by o niepodległość. Na północy Polska podzieliłaby razem z Litwą Prusy Wschodnie, a na zachodzie osiągnęłaby wprawdzie granicę na Odrze – Nysie, a w swej strefie okupacyjnej utworzyłaby jakieś słowiańskie państewka, ale bardzo szybko polscy okupanci spotykaliby się tylko z pogardą. Krótko mówiąc, zwycięska Polska przypominałaby Jugosławię Miloševicia, żadna tam szczęśliwa Polska, szczęśliwy region, szczęśliwa Europa.

Polskie kolonie wybiłyby się na niepodległość. Rozpadłaby się polska dominacja w międzymorzu. Niemcy by się zjednoczyły pod skrzydłami mocarstw zachodnich, ale Unia Europejskich Narodów (UEN) by przetrwała. A my wszyscy wylądowalibyśmy mniej więcej tu, gdzie jesteśmy. Z polskiej chwały, według Szczerka, pozostałyby jedynie nieforemne pomniki zwycięskich generałów, budowle w stylu Alberta Speera i „demokratyczny kabaret”, jak w Rosji Putina lub na Białorusi Łukaszenki. A zatem jednak żyjemy na najlepszym ze światów? Na to wygląda. Lepiej więc wybić sobie z głowy takie sny o potędze…

„Zwycięska Rzeczpospolita” nie jest przejawem nacjonalistycznej manii wielkości wiecznych nieudaczników. To raczej do absurdu sprowadzona dekonstrukcja takich marzeń. A rozdział końcowy – reportaż z rozpadającego się polskiego mocarstwa 2013 r. – jest najlepszą literaturą rozrywkową. Tak jak i „AmbaSSada” pozostaje jedynie refleksyjną zabawą. I dobrze.

Znamienne jednak, że ten nasz spór z polskimi urojeniami i upiorami przeszłości opiera się dziś nie tylko na polskim doświadczeniu, lecz na przenikaniu z zachodnim sąsiadem. Nasze historyczne doświadczenia są odmienne, różne też są wojenne traumy, różne potencjały gospodarcze, różne aspiracje i obawy. A jednak wciąż się stykamy. W kinie i literaturze popularnej pojawiają się te same wątki, których nie ma gdzie indziej. To nie Rumun i Rosjanin wzięli za kanwy swych filmów pakt Hitlera ze Stalinem, lecz Niemiec i Polak. Dla pokoleń chowanych na stereotypach egzystencjalnej wrogości z Niemcami ta nowa polsko-niemiecka symbioza może wyglądać podejrzanie i nieestetycznie. Ale jesteśmy przecież ze sobą zrośnięci nie tylko wojenną historią, ale też pokoleniami polsko-niemieckich rodzin i polsko-niemieckich interesów. I ten zrost jest coraz bardziej widoczny we współczesnej kulturze masowej, która, na swój bezceremonialny sposób, próbuje leczyć nowe pokolenia z dziedziczonej po przodkach historycznej neurozy.

Polityka 43.2013 (2930) z dnia 22.10.2013; Kultura; s. 38
Oryginalny tytuł tekstu: "Mania wielkości"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kraj

Przelewy już zatrzymane, prokuratorzy są na tropie. Jak odzyskać pieniądze wyprowadzone przez prawicę?

Maszyna ruszyła. Każdy dzień przynosi nowe doniesienia o skali nieprawidłowości w Funduszu Sprawiedliwości Zbigniewa Ziobry, ale właśnie ruszyły realne rozliczenia, w finale pozwalające odebrać nienależnie pobrane publiczne pieniądze. Minister sprawiedliwości Adam Bodnar powołał zespół prokuratorów do zbadania wydatków Funduszu Sprawiedliwości.

Violetta Krasnowska
06.02.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną