Co tydzień tłumy rodaków, zachęconych serialem „Ojciec Mateusz”, pielgrzymują do Sandomierza, by podziwiać tamtejszy rynek. Zawsze tłoczno jest też na rynkach w Krakowie, Wrocławiu i w paru innych miastach. Ale te przykłady nie zatuszują prawdy: w ostatnich latach większość rynków w Polsce gwałtownie straciła rangę, jaką posiadały przez stulecia.
Zacznijmy od inwentaryzacji. Ile tych rynków tak naprawdę mamy? Szacunkowo, ponad tysiąc. Bo przecież dorobiła się ich zdecydowana większość spośród 900 polskich miast. A dochodzą do tego rynki we wsiach (na ogół będących niegdyś miastami), niekiedy bardzo urzekające, jak w Lanckoronie, Jaśliskach, Osieku Jasielskim, Lewinie Kłodzkim czy Złotnikach Lubańskich. Nie mówiąc o miastach, które pochwalić się mogą kilkoma rynkami. W zdecydowanej większości powierzchnia rodzimych rynków oscyluje wokół 10 tys. m kw., choć zdarzają się dużo większe (Kraków – 40 tys., Wrocław – 35 tys.), ale i dużo mniejsze (Lublin, Leśna – po ok. 3–4 tys.).
Większość ma klasyczny kształt kwadratu lub prostokąta, choć bywają trójkątne (Łowicz, Białystok, Brodnica, Międzybórz), a nawet jeden sześciokątny – w Krynkach (przy granicy z Białorusią), odchodzi od niego aż 12 ulic. Szczególnie widowiskowe są rynki pochyłe. Włosi chwalą się Arezzo, a my możemy na szalę rzucić Przemyśl, Bielsko-Białą, Duszniki-Zdrój, Sandomierz, Kłodzko, Nową Rudę, Cedynię, Birczę, Świecie, Czchów czy wspomnianą już Lanckoronę (9,5 proc. pochylenia). Polacy kochają się wyróżniać i przypadłość ta nie ominęła rynków. Jeśli wierzyć różnym źródłom, mamy w kraju najdłuższy rynek w Europie (Pułtusk – 380 m) oraz największy (Olecko – 50 tys. m kw.). Słowem, potęga.
Centrum lokalnego mikroświata
Tam, gdzie pojawiały się nieco większe skupiska ludzi, zawsze istniały jakieś place czy agory.