Odejście na przedwczesną emeryturę wybitnego twórcy zawsze budzi zdziwienie i szok. Ingmar Bergman po nakręceniu wielogodzinnej sagi rodzinnej „Fanny i Aleksander” zajął się pisaniem książek. Sporadycznie realizował filmy telewizyjne, pracował w teatrze. Do kina nie wrócił nigdy. Węgier Bela Tarr po premierze arcydzieła „Koń turyński” też ogłosił zakończenie kariery i zniknął z życia publicznego. Niszę dla siebie znalazł jako wykładowca w szkole filmowej.
Uprawianie reżyserii znaczyło dla nich coś więcej niż rzemiosło. Wzorem wielkich pisarzy czy kompozytorów nie uznawali ideowych kompromisów, brali odpowiedzialność za estetyczne wybory i kształt swojej twórczości. Mieli poczucie misji, nie odpuszczali jakości. W podobnym stylu pracował Krzysztof Kieślowski, który po „Trzech kolorach” również zawiesił wykonywanie działalności filmowej i kto wie, czy nie podtrzymałby tej decyzji, gdyby żył dłużej. Tak jak Tadeusz Konwicki, Wojciech Marczewski, Kazimierz Kutz, którzy także pożegnali się z zawodem. Nie na skutek wypalenia, choroby, tylko spełnienia swoich artystycznych ambicji.
50-letni Steven Soderbergh nie jest Kieślowskim ani tym bardziej Bergmanem. Chyba za wcześnie mówić w jego przypadku o zaniechaniu aktywności. Jako prawdziwą przyczynę swojego odejścia (poza względami osobistymi oraz kaprysem zajęcia się malarstwem) Amerykanin wymienia przepracowanie. W ostatnich latach nie schodził właściwie z planu. Kręcił średnio po dwa filmy rocznie. Czasami nawet trzy pełnometrażowe fabuły w jednym sezonie. Utrzymywał stosunkowo wysoką formę, nawet jeśli nie odnosił ostatnio spektakularnych sukcesów.
– Uściślijmy – precyzuje Soderbergh. – Nie zamierzam dłużej szarpać się w biznesie kinowym, ale nie rezygnuję z reżyserii w ogóle.